niedziela, 20 września 2015

8. Highway to hell.

„To najtrudniejsza historia,
jaką kiedykolwiek opowiedziałem.
Żadnej nadziei, miłości i chwały.
Szczęśliwe zakończenie zniknęło na więcej niż zawsze.
Poczułem się, jakbym był niepotrzebny.
I tak zmarnowałem tyle dni.
*
W ten sposób właśnie mnie zostawiłeś.
Nie potrafiłam udawać.
Żadnej nadziei, miłości i chwały.
Ani szczęśliwego zakończenia.
W tamtej chwili chyba się kochaliśmy
- jakby to było na zawsze.
A potem przeżyliśmy resztę życia,
ale już nie razem.”
                     „Happy Ending” – Mika

Czas zabija słowa. Zabija gesty i myśli. Wraz z każdą malutką zmarszczką, która pojawia się na naszym czole, jakaś cząsteczka z przeszłości zamazuje się. Staje się skromna, ledwie widoczna i znikoma w całym morzu jednostajnych wydarzeń bieżących. I wzbudza w nas radość. Bo przecież to już tylko sterta kurzu. Przecież nikt nic z niej nie wyczyta, nikt jej nie przejrzy. Przecież atak minął. Jesteśmy bezpieczni, odgoniliśmy czerń. Możemy teraz w spokoju oprzeć się o jakiś kamień, w oczekiwaniu na bezchmurne niebo...

W tym momencie razi w nas grom. Półki leżeliśmy w tym paranoicznym bezruchu,  paradoksalnie dawaliśmy sobie radę. Słabi, chwiejący się nad grobem, beznadziejni. Lecz stabilni. A potem wydumaliśmy, iż ruszamy do przodu. Rezygnujemy z rehabilitacji, pieprzymy oszczędzanie naszego wnętrza, nie kontrolujemy stanu psychiki... Olewamy.
A kurzu się nie olewa i nie przykrywa dywanem. Kurz się ściera. Albo... Cóż, jeżeli ktoś woli to dusi się nim. Można nawet wiecznie, droga otwarta.

Julia i Romeo. Kochany przykład ludzkiej naiwności. Robiący wszystko tylko w imię swojego uczucia. Nieskalani najmniejszą zdradą, najdrobniejszą wątpliwością. Tak bardzo prości i czyści, choć gotowi aby kłamać, niszczyć i zabijać. Wreszcie zmieniający „aż do śmierci” w „nawet po śmierci”. Chyba stworzeni bardziej do tego umierania niż do życia, Walczący, choć pogodzeni z losem. Ginący bo opierający się na sobie. Zamiast na tym cudzie, który razem stworzyli, a który miał szansę ich utrzymać. Całych. I całkiem możliwe, iż gotowych na połączenie.

Bo człowiek, zapatrzony w obiekt swoich westchnień wielbi wielkie kroki. Jest zawsze gotowy, by w imię tej jedynej podjąć górnolotną decyzję. By obiecać coś olbrzymiego, budzącego wzruszające drżenie serc. By poczuć się niezastąpionym, by stanowić tarczę i obronę swojego, cudownego skarbu. Przenosić go przez ogień, zasłaniać przed śmiercionośną bronią. Wreszcie jeśli horror minie - odbierać namiętne dowody wdzięczności.
Gorzej gdy trafi się codzienność. Targanie zwyczajnych, nudnych skarg, cofającej czas, poranionej duszy. Po raz kolejny się wtedy okaże. Iż herosi nie istnieją. Nie istnieli nigdy. I istnieć nie będą.Wolą pozostać między białymi stronami bajeczek o księżniczkach. Mając w dupie, że są tak cholernie, pieprzenie potrzebni.
                                                         ~~***~~
                                                                                       AUSTRIA, cztery lata wcześniej
                                                                                                    Październik 2010

- Czasem coś czujesz, a nie potrafisz nawet tego opisać - zawinął dziewczynę delikatnie w czerwony plażowy ręcznik, pierwszy raz od kilku godzin oddalając dłoń od jej bijącego serca -ani narysować, ani wyśpiewać.

- I dowiadujesz się jak przyjemna może być niewiedza, gdy z kimś się nią podzielisz – pokiwała głową, na nowo pozwalając ciszy, wypełnić ciasną, znikomą przestrzeń, rozdzielającą ich ciała. Ta przestrzeń, choć wyrażona dosłownie w milimetrach, była tak bardzo zbędna. Tak straszliwie niechciana. I na szczęście gotowa odsunąć się w nicość, na prośbę owianych lodowatym wiatrem, a jednocześnie ciągle gorących ust.
- Starłbyś z siebie ten piasek – splotła mu dłonie w okół szyi, ponownie przewracając go na zimny, deszczowy grunt, otaczający jezioro - bo teraz mam tyle kryształków na języku. I między zębami...
- W takim razie trzeba wytrzeć owe kryształki, Lenuś – pocałował ją czule, zupełnie poddając się tym, nienormalnym ciemnym tęczówkom, których jaskrawy błysk, wyraźnie zastępował maleńkie słówko mocniej – a potem moja panna Wank sobie zaśnie. I będę wreszcie miał czas, aby przeliczyć wszystkie jej włosy. Każdemu nadając jakieś imię.
- Nie żebym ja się dziś dowiedziała, że obiekt narciarski to inaczej psychiatryk – uśmiechnęła się uwodzicielsko – ale co innego dokarmiać narodową bandę mutantów i kurdupli spod ciemnej gwiazdy. Do tego zdążyłam już przywyknąć. Ty natomiast... Jesteś jakąś absurdalną  rzeczywistością.
- Lepszą - wyszeptał jej prosto do ucha - bo tak się składa, iż przechodzimy właśnie do etapu o nazwie ‘i żyli długo i szczęśliwie’.
- Wierzysz w to? – rozplotła otaczający ją materiał, próbując wytrzeć nim niesforną blond czuprynę chłopaka
- W co?
- Czy wierzysz, że mężczyzna i kobieta mogą spędzić razem całe lata? Od nastolatków do staruszków, ledwie podnoszących się z bujanych foteli? Że są w stanie przejść przez miliony nawałnic, śnieżyc i innych gradobić, pokonując słabość w sposób, zmieniający ją w siłę?
- Potrzeba do tego pewnie większej energii, niż ta, jaką przez rok generuje elektrownia atomowa - odparł poważnie, rysując drobne, łaskoczące gwiazdki na jej brzuchu - ale warto. Dla krótkich chwil, podczas których ktoś staje się całym twoim światem. I dla przeżyć, które nigdy nie dostaną imienia. Bo człowiek nie jest godny, aby spróbować chociażby je nazwać...
- Nie chcę jechać do domu – wygięła podbródek w podkówkę, zmieniając nagle temat na banalny i przyziemny – ja Cię tak bardzo kocham Michi, że jak sobie w samotności posiedzę i o tym pomyślę, to zacznę się bać.
- Wrócimy tu na wiosnę – zaczął rozglądać się dookoła, zbierając w jednym miejscu wszystkie ich ubrania, porozrzucane po okolicznych konarach. Lekko wilgotne. Ubrudzone kawałkami kory, poobrywanej ze starych pni, podczas ostatniej wichury. Nasączone przyjemną, intensywną wonią żywicy – i będziemy wracać ilekroć zapragniemy coś zacząć od nowa.
- I nigdy nie dojrzejemy. Zapomniałeś dodać – podsumowała krótko.
Była już przecież świadoma jak męcząca potrafi być dorosłość.
Kopnęła mały kamyk, który radośnie robiąc fikołka w powietrzu, wskoczył sobie do wody.

A los, jeśli naprawdę istnieje, to zapewne bardzo głośno się zaśmiał. Zacierając ręce.

                                                 
                                                              ~~***~~

Z przyrodą jest jak z miłością. Nie zawiera w sobie żadnej prawdy nieskalanej, takiej której nie można by spróbować obalić, używając nowej, innowacyjnej techniki. Ale obce jest jej także absolutne, czarne kłamstwo. Nawet najgłupsza, najbardziej wyśmiana teoria z upływem lat, ma szansę okazać się ukrytą istotą jej niedostępnego wnętrza.

Musi się obudzić i musi zasnąć.  Na jesieni przygotowuje każdy swój element do spoczynku. Gromadzi zapasy, okrywa ciała ciepłymi futrami. Nieustannie coś wylicza, aby o niczym nie zapomnieć. Zimą zanika. Praktycznie jej nie widać. A mimo to jest taka piękna. Daje ludziom śnieg, przykrywający wszelkie błoto. Opatulający świat swoją kwintesencją bieli i niszczący bariery. Bo któż chce siedzieć w ciasnych, niedbale pomalowanych czterech ścianach własnych błędów, gdy za oknem jest tak cudownie? Gdy chce się biec i do utraty tchu bić długodystansowe rekordy, pewnemu iż jedyną barwą jaką napotkają stopy, będzie tą najjaśniejsza i najmniej skalana?
Jasny puch nie naprawi życia, na to nie ma co liczyć. Ale może przywrócić nadzieję.

A po nadziei przyjdzie wiosna. Czasem zbyt wcześnie, mordując naiwne krokusy i pierwiosnki, które zbyt wcześnie pospieszyły na powitanie słońcu. A czasem wręcz za późno. Bez najmniejszej litości dla ptactwa nie mającego czym nakarmić potomstwa. Ani dla ubogich rolników, tracących jakiekolwiek szanse, aby zdążyć z plonami na żniwa.
Ale zawsze się pojawi. Mimo prawa do błędów. Jest zbyt wierna starej Ziemi, żeby ją zawieść.

Kontynuując rozważania... Natura obumiera, jednocześnie trwając wiecznie. Przecież żaden z jej elementów nie będzie jak plastik, ginący na wysypisku czy w jakiejś niszczarce. Wręcz przeciwnie – życia nie da się doszczętnie zmienić w odpad. Coś wyparuje pod wpływem słońca, aby ponownie spaść na ziemię w postaci deszczu. Coś innego wsiąknie w glebę, przypominając o sobie poprzez drżące listki młodych drzew, które odżywi.
Wszystko straci swój kształt i wygląd. Zachowując wnętrze i nadrzędny sens – istnienie.
Hmm, no chyba że jednak okaże się plastikiem.

Jakie to oczywiste.
Chyba największym fenomenem miłości, jest to, iż można przyrównać ją do każdej rzeczy – zarówno anielskiej, jak i diabelskiej.
I da się ją ratować. Da budować nowe związki, odnajdywać w nich siłę, a z czasem także szczęście. Ale jednego z pewnością się nie da. Odtworzyć tego co się utraciło - w postaci identycznej.
Bo nigdy po raz drugi nie będziemy bezkrytycznymi idealistami.
Nigdy nie przykleimy sobie ponownie do skóry warstwy młodzieńczego złudzenia, którą życie zdrapało z nas bestialskim ruchem.
Nigdy nie rozplączemy leżącej na pomoście rybackiej sieci, tylko po to by kilka sekund później bez wahania zapętlić ją w okół samych siebie.
Nigdy nie stracimy chęci do jedzenia, picia czy spania, śniąc sobie na jawie.
I wreszcie nigdy, jako powodu bezgranicznej radości nie podamy tego brzmiącego przedszkolnie  ‘on jest’...

Gdyż najpierw zastanowimy się czy znowu nie zostaniemy z niczym.

Widać każdy ludzki pierwszy raz, w pewnym sensie jest tym jedynym

                                                        ~~***~~

Od dziecka kochała prędkość. Nie lubiła krótkich okresów, w których musiała na moment zwolnić. To było jak płynięcie z prądem. Jak dopasowanie się do świata. Beznadziejnej, stabilnej jednostki ograniczającej jej marzycielską osobowość. Chciała wiecznie żyć na bakier z porządkiem i ładem. Nazywając swój prywatny bałagan – szczęściem.
- Kilka lat temu zażyczyłam sobie, aby pochować mnie w różowej trumnie – włożyła kluczyki do samochodowego zamka, przenosząc wzrok na zaskoczonego Austriaka – ale teraz myślę, że w ogóle nie chciałabym trafić pod chodnik, wiesz? Najlepiej, żeby rozsypano mnie na jakiejś odludnej przestrzeni. I konieczne musi wtedy mocno wiać. Ewentualny sztorm też byłby wskazany.
- Lenka – przerwał na chwilę wdychanie cytrynowego sorbetu ze stacji benzynowej, którym kilka sekund wcześniej skończyli się objadać – czemu ty Skarbie zastanawiasz się nad takimi sprawami? - rozpiął pasy, przyciągając ją do siebie i tym samym włączając niechcący wycieraczki okienne – jesteś bezpieczna...
- Tylko, że życie to coś tak cholernie nieprzewidywalnego – kompletnie nie patrzyła już na rozpościerającą się przed nią jezdnię – czasem deklarujesz, że już nigdy się nie uśmiechniesz,  a następnego dnia widzisz coś co wzrusza Cię do granic możliwości. Niestety... W drugą stronę jest tak samo.
Skoczek porozumiewawczo przechylił głowę, błyskawicznie wzmacniając jej poczucie spokoju. Do pary ze słońcem, znikającym właśnie za widnokręgiem. Ognistym półkolem, które zdawało się być coraz mniejsze i mniejsze, aby w końcu zupełnie zatracić się jednym szybkim ruchem. Tym ostatnim, najbardziej interesującym, gdyż warunkującym wszystkie poprzednie.
- Ale skoro wolisz skupić się na problemach bieżących to muszę wytłumaczyć swojemu bratu, gdzie zwiałam na weekend – parsknęła – i wbrew pozorom to nie będzie łatwe zadanie.
- To Ty mu jeszcze nie mówiłaś?
- Tak się złożyło, że nie – ściągnęła na chwilę nogę ze sprzęgła, opierając sobie brodę o kolano – tłumaczyłam Ci, jest przewrażliwiony na moim punkcie. Uważa mnie za małą dziewczynkę, która nie za bardzo potrafi się sobą zająć. I jeszcze wyląduje w łóżku nie wiadomo z kim, gdy tylko przestanie nad nią czuwać.
- A nie wylądowałaś? – wyprostował się, otwarcie wbijając jej w twarz iskierki naiwnego oddania.
- Dzika plaża to nie łóżko, idioto – pogroziła mu palcem – namiot też nie. Yyy, ani schowek na narty reprezentacji Japonii.
- Biedna reprezentacja Japonii – zmrużył wstydliwie oczy, mocno się przy tym czerwieniąc – to tacy porządni, kulturalni ludzie, zawsze częstujący wszystkich herbatą...
- Michi, głuptasie... Skoro masz mieć wyrzuty sumienia, związane z obawą, iż kogoś zgorszysz, to następnym razem po prostu pójdziemy do Norwegów – krztusząc się ze śmiechu, włożyła mu pod koszulkę wyraźnie spoconą już dłoń.
Czując jednocześnie jak w aucie robi się coraz cieplej. 

Cóż... O ile duszne powietrze sprzyja namiętności, o tyle z koncentracją nie tworzy już idealnego duetu...


Przypadkowo odnalezione morze łez, często okazuje się nieskończone.

                                               
                                                   ~~***~~

Lubienie to w tym przypadku było cholernie kiepskie słowo. Ale Lena, nie radząc sobie później z męczącymi ją demonami, zwyczajnie lubiła zastanawiać się jak naprawdę wygląda relacja człowieka z jego przeznaczeniem.
Bo może do tamtego wieczoru, radość życia stała przed nią otworem?
A może wręcz na odwrót. Istniała przecież szansa, że narodziła się skażona. I już gdy leżała w kołysce to jakaś siłą rządząca światem powiedziała sobie coś w stylu ‘ta kobieta ześle cierpienie na każdego, komu będzie na niej zależeć’.
Albo jeszcze inaczej... Któż stwierdzi czy ślepa, pierwsza miłość faktycznie nie stanowi najgorszego z dostępnych narkotyków? Spełnia w końcu idealnie, wszystkie kryteria wyryte na ostrzegawczych ulotkach, nałogowo rozdawanych w gimnazjach. Budzi euforię, tamuje ból, wydaje się warta każdej ceny. I robi swoje. Ku zaskoczeniu nieświadomych przechodniów, często zwracając światu już nie człowieka. Tylko zwęgloną kupkę resztek.
Więc... Może jej pech zaczął się kilka miesięcy przed tym feralnym październikiem. W deszczowy dzień, kiedy to po konkursie, kompletnie nieproszona wlazła sobie do austriackiego boksu, aby wyrazić swoją pogardę dla zespołu, który ( jej zdaniem przez nieprzepisowe kombinezony) ograł niemieckie osły narodowe. A potem nagle stwierdziła, że skoro już się pofatygowała, to ktoś z obecnych mógłby zaprosić ją na ciastko. Tak w ramach rekompensaty.

Życie jak widać nienawidziło komedii romantycznych. Musiało im na każdym kroku przypominać, iż nie mają prawa schodzić z kinowych ekranów.

Gorzko...

Ale czy ktoś obiecywał słodycz?
                                                         ~~***~~

Na uciekającym powietrzu, bynajmniej się nie skończyło. Niebo pociemniało znacznie bardziej niż przy klasycznym zmierzchu, szykując się do ostatniego jesiennego gradobicia. Z drzew zaczęły opadać szargane wichurą liście. Natomiast okolicę przesiąknęła cholerna cisza. Nie przerywana żadną awanturą, krokiem czy silnikiem motoru.
- Poczekaj – odczuł lekki lęk, gdy zdał sobie sprawę, iż Lenka znacznie bardziej siedzi już na jego kolanach, niż na fotelu kierowcy – poszukamy jakiegoś hotelu.
- Ktoś upierał się, że musi dziś wrócić do Innsbrücku – nie miała zamiaru przesunąć się nawet o centymetr – zmiana planów?
- Innsbrück jutro też będzie stał – musnął przelotnie jej wargi, pokazując jednocześnie jakiś punkcik na tablicy z nawigacją – natomiast my zaraz zniszczymy ten samochód. Dwadzieścia kilometrów Ci pasuje?
- Autostrada do nieba – przycisnęła mu lekko zęby do szyi.
- Autostrada to by była jakbyś czekała na parkingu, wariatko. A dzisiejszej nocy owa normalna, krajowa droga stała się rajem. Moim prywatnym.
- Skoczkowie narciarscy potrafią być romantyczni...- ściągnęła bluzę, rzucając nią bezceremonialnie w tylne siedzenie – czegóż ja się jeszcze dowiem...
- Kochanie... Lena przestań... Albo przynajmniej zjedź na pobocze.
Resztki rozsądku wyraźnie uciekały jej z głowy. A ona nie widziała najmniejszych powodów, dla których miałaby je zatrzymywać. Przecież to była prosta trasa, na dodatek pusta. Bez prawa jazdy można było nią przyjechać. I kompletnie nic złego by się nie stało. Po co więc patrzeć na jakieś marne kodeksy, ustalone przez nadętych urzędników, którzy chyba nigdy nie dostali okazji na zrozumienie słowa miłość? Po co zawracać sobie mózg głupimi przepisami, w chwili wyjmującej Cię spod wszelkich praw.
Brunetka zdecydowanie zbyt wcześnie musiała dojrzeć, poczuć jak to jest mieć na głowie cały swój prywatny światek. Plus niewybaczającą błędów codzienność.
Więc do cholery miała się prawo zapomnieć. Na sekundę, minutę, kwadrans. Nawet na całą dobę. Skupić się na rozkoszy, oddaniu, czy choćby zwykłej przyjemności. Na czułym uśmiechu i niewinnych, choć namiętnych pocałunkach.
Po prostu tego chciała. I chciała wspominać owo narastające szczęście do końca życia.
- Ja mam bardzo podzielną uwagę.

Są sytuacje, w których musimy zapłacić wszystko za coś strasznie maleńkiego. Za jeden ruch, przypadkowe gesty. Istnieją rzeczy równie niesprawiedliwe co nieprzebłagane...
Bo to był w sumie tylko moment, tragicznie króciutki.
Bo zza drzew wyłonił się rząd brudnych, walących się budynków.
Bo na czarnej chmurze ukazała się pierwsza błyskawica.
A potem to dziecko wpadło na jezdnię. Niczym gumowa, podskakująca piłeczka.

I rozległ się grzmot...
                                        ________________________

Wrzesień brzydki, katar gorączka i te sprawy, a nie mogę i nie chcę opuścić nawet jednego dnia. Więc choć to powyżej znacznie bardziej mi się z jesienią kojarzy, to pisałam to w lecie, w towarzystwie leżaka, coli z lodem i sorbetu cytrynowego. Także pozytywne odniesienie jest :P

I zgodnie z obietnicą Kochana, nie wykasowałam z tego nawet jednej kropki, choć wiesz, że mi się trochę nie podoba^^
Buziaki dziewczyny i gdzieś do końca października<3

3 komentarze:

  1. Jak Ty to robisz, że znów rozłożyłaś mnie na łopatki, co?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham ten rozdział. To raczej żadna nowość dla Ciebie, choć coś jeszcze dopisałaś do tego, czego zabroniłam Ci zmieniać, więc teraz masz już jasność co do całości. Chyba trochę na psychiczną wychodzę stwierdzając, że kocham właśnie ten, najmroczniejszy rozdział w całej historii, ale przecież sposób w jaki to napisałaś... jest po prostu idealny.
    No a teraz skupmy się na treści. I już na początku opada szczęka, bo rzadko przemyślenia są tak gorzkie, tak pozbawione nadziei. Ale są po prostu prawdziwe. Jednak człowiek jest tak skonstruowany, by ciągle gnać do przodu i szukać miłości. Chce walczyć z losem, nie wierząc,  że zawsze będzie przegranym, że każde drobne zwycięstwo tylko przyspieszy klęskę, po której ciężko się będzie pozbierać. Ale się podniesie i zacznie od nowa, by znów przejść przez ten sam schemat. A miłość? Łatwo jest pokochać, a nawet zdobyć czyjeś uczucie. Problem zaczyna się, gdy wyczerpie się katalog obietnic i zostaje szara rzeczywistość. Jeśli codzienność nie stłamsi miłości, to do gry wkroczy los. Nie ma miłości nieskalanej, ale jest miłość niezniszczalna. Tylko że taka miłość wymaga od człowieka cwaniactwa i przystania na warunki losu, a to niestety większość przerasta.
    Scena nad jeziorem. Rozrywa serce, kiedy ma się świadomość co będzie dalej. Bo patrząc na nich ma się wrażenie, że to ta para, ta jedna na milion, której się uda. Są młodzi, ale doskonale wiedzą na co się decydują, jak ciężko będzie. W innych okolicznościach pewnie dość często wracaliby nad to jezioro, by zaczynać od nowa. Ich miłość miała szansę nie dojrzeć, mogli pozostać na zawsze wariatami. Gdyby tylko ta miłość ich nie zawiodła. Ale o tym za chwilę.
    I wiesz, przepiękne to porównanie miłości z naturą. Jednak w pamięci zostaje przede wszystkim ta końcówka. Niby to mogłoby być oczywiste, ale jest tak głębokie i tak napisane, że po prostu poraża tą prawdziwością.
    Ale ten rozdział po prostu taki jest. Od każdego zdania bije piękno prawdy. I co chwilę trzeba przerywać czytanie, by cofnąć się i przeczytać raz jeszcze.
    Bo i ten opis Leny w kontekście prędkości jest cudowny. Parę zdań na podsumowanie tego jak wykreowałaś najbardziej wyrazistą bohaterkę w poprzednich rozdziałach.
    Jest jeszcze coś co na mnie zawsze robi wrażenie. To kiedy w minione wydarzenia wplata się późniejsze spostrzeżenia bohatera. Po prostu dla mnie to mistrzostwo.
    W tym konkretnym przypadku, w tym akurat momencie, zwyczajnie zwala z nóg. A jednak nie pada odpowiedź na kluczowe pytanie. Czy gdyby miała szansę cofnąć się kilka miesięcy wstecz, zrobiłaby coś inaczej? A może z wrodzoną ludzką naiwnością powtórzyłaby każdy krok, wierząc, że zakończenie może być inne?
    No a w kwestii zakończenia to ja chyba nie jestem w stanie zbyt wiele napisać. To chyba za bardzo okrutne.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ło Panie.
    Nie wiem, czy był już odnośnik do tej sytuacji, a ja zdążyłam o nim już zapomnieć, albo po prostu go nie zauważyć, ale tak czy inaczej trochę mnie wcięło.
    Może trochę bardziej niż "trochę".
    Momentami się zastanawiam, co ta dziewczyna miała w głowie. Była odrobinkę szalona. I tym przyciągała.
    I powiem Ci jeszcze, że trzy czwarte tego rozdziału to jest poemat. Przepiękny poemat, choć pisany prozą. Poetko Ty nasza :***

    OdpowiedzUsuń