sobota, 5 września 2015

7. Because we lost it all.

„Mówię, że nikt nie musi wiedzieć o tym co robimy,
Gdy jego dłonie są w moich włosach, jego ubrania w moim pokoju.
A jego głos jest tak znajomym dźwiękiem, choć nic nie trwa wiecznie.
*
Ale to staje się teraz dobre.”
                                            Taylor Swift – „Wildest Dreams”

Wyobraź sobie glinę. Tak, zwyczajną rzeźbiarską glinę. Bryłkę mułu, odcedzoną od tkwiących w niej ziarenek żwiru. A potem zmieszaną z wodą, zawiniętą w plastik, położoną na półce jakiegoś sklepu. Identyczną do tej, która ją przygniata. I do tej leżącej pod spodem. I do setek innych. Bierzesz ją do rąk. Jest zimna, nudna i kwadratowa. Nie pachnie zbyt przyjemnie. Każe Ci kilka razy, ogrzać dłonie, nim zechce w ogóle z nimi współpracować. Musisz przekonać ją do siebie. Ugnieść, uszczypać, wbić w nią kciuka. Przejść przez etap podłości rzeczy martwej. Ten przyrównywalny tylko z oswajaniem leśnego zwierzęcia. I dojść do poziomu tworzywa. Miękkiej zawiesiny poddanej twoim palcom. Gotowej, aby szarpnąć ją w lewo, w prawo, do góry, na dół. Możesz zrobić z nią wszystko. Dosłownie. Uformować dzieło sztuki, mające za kilkaset lat zatkać usta turystom przyszłości. Albo nieforemną zabawkę, która pokryta kolorowymi farbami zawiśnie potem w dziecinnej sypialni. Ale możesz się też nią znudzić. Wyrzucając ją. Bo to taki bezsens. Bo ktoś ją ubrudził klejem. Bo zniszczyła twoją piękną płytkę paznokci. Powodów znajdziesz setki.    
                       
Bez najmniejszego wysiłku.

Boże. Czyż dawno, dawno temu ludzi nie bez powodu porównywano z gliną?
Gdy dorastamy, przypada nam w udziale nieokreślone tworzywo naszej przyszłości. Wyrwane spod opieki tych wszystkich, którzy do tej pory odpowiadali za nas – prawnie lub mentalnie. Możemy sami zadecydować, w stronę czego zawleczemy bagaż życia. Jaki zawód wybierzemy, kogo odrzucimy, a komu zaufamy. A każdy dokonany wybór, nawet najśmieszniejszy zmieni kształt naszej drogi. Uczyni jakiś jej fragment sukcesem, bądź przekleństwem.                                                                                                                                                               
Choć jasne, że czasem pojawią się osoby trzecie. Zazdrośni wrogowie, fałszywi przyjaciele, śmiertelnie choroby czy niespodziewane wypadki. Pojawią się, posypując nas swoim pyłem. Zaburzając barwy, wywołując kolejne trzęsienia ziemi. Budząc poczucie klęski. Wręcz kładąc ową klęskę na naszej wycieraczce. Ale to od nas zależy czy otworzymy jej drzwi i przyrządzimy pyszny, przyprawiony własnymi łzami obiadek. Czy też pojmiemy... Że czasem warto zaliczyć tysiące upokarzających upadków. Dla jednego zwycięstwa. Dla stanięcia na nogi.
Piękne, prawda? I dające nadzieje. Z tym, iz niestety jest jeszcze coś. Diametralna różnica demolująca podobieństwo rzeźby do życia. Bo gdy zmęczysz się upartą gliną, możesz serio wypieprzyć ją do kosza. A potem wypić butelkę dobrego wina, przespać noc, naładować wewnętrzne akumulatory... I następnego dnia kupić kolejną paczuszkę. Zaczynając całą zabawę od nowa. Natomiast rozwalając siebie... Nie dostaniesz drugiej osobowości.

Zostanie Ci tylko naprawa tej poprzedniej. Kontrolowana przez zaciekłą przeszłość. Tajemnicę siedzącą Ci na karku.
~~***~~
                                                                                                  Marzec 2011   

- No to kim była ta panienka? – cyniczna obojętność z jaką to mówiła idealnie pasowała do jej nowego wizerunku. Ktoś kto by jej nie znał, mógłby się przerazić. I uwierzyć, że baśnie o śnieżnych czarownicach nie powstały wcale w głowach dziewiętnastowiecznych twórców.          
- Lena, litości... Która panienka? – odpowiedział, kręcąc ponuro głową. Widać przechodzili już do rzeczywistości, w której tak zwanych ‘brudnych prawd’ nie należało nawet próbować ukryć. Bo przecież stanowiły tylko małe, śmieszne plamki. W obliczu tej największej. Powiększanej z każdą sekundą, przez współdziałający z nią strach. Praktycznie niezmazywalnej.                              
- Aha - splotła palce w koszyk – czyli to kwestia wyższej matematyki. Trochę smutne, ale chyba czas zadać sobie jedno pytanie, w sumie bardzo interesujące. Michi, czy między nami coś jeszcze jest?             
Grymas, który połączył w jeden bolesny łuk oba jej policzki, błyskawicznie mordował siedzącą w dziewczynie królową śniegu. Nie miał kompletnie nic wspólnego z ikoną kobiety wyzwolonej, kobiety pewnej siebie, kobiety raz na zawsze rozcinającej więź, utworzoną na potrzeby młodzieńczego zauroczenia.
- Też nad tym myślę – chłopak utkwił wzrok, w zwijających się, długich palcach, próbujących utworzyć właśnie jakąś skomplikowaną figurę geometryczną – może my nie potrafimy się definitywnie rozstać. A może zwyczajnie nie chcemy?
Tak w istocie oboje znali przyczynę. Tą siedzącą bardzo głęboko w nich. Od prawie pół roku, warunkującą każdy ślepy kroczek. Bo gdy dwoje ludzi razem zrobi coś pięknego, to rozsiewają to na cały świat. Nie sposób nie dostrzec energii bijącej im z twarzy, zarażającej każdą napotkaną duszę. Ale gdy to co ich łączy zespoli zło, chociażby tak strasznie przypadkowe... Poczują się jakby siedzieli w klatce. Wszystkich innych zostawiając na zewnątrz, poza krainą ciążącej na nich tajemnicy. I będą siebie cholernie potrzebować. Do tego co słodkie i tego co podłe. Ponieważ choćby nie wiadomo jak bardzo się znienawidzili – mają już tylko siebie. I tą zepchniętą na margines pamięć o miłości.
- Ja to bym chciała położyć się do łóżka i przespać noc. Bez jakiś chorych wyobrażeń, że coś puka do drzwi, wali w okno. Że po ścianach łażą cienie rodem z horrorów. I znieczulić się raz na zawsze. Uszkodzić sobie nerwy, żyjąc spokojnie z tym mentalnym inwalidztwem...
- Boję się Ciebie – spojrzał jej głęboko w oczy – czasem nie mogę wręcz na Ciebie patrzeć.                                  
- Czasem – podkreśliła ostatni wyraz. Kochała czepiać się szczegółów. Podczas kiedy wielkie sentencje padały i odlatywały, te drobiazgi ciągle trwały w miejscu. Pozwalając jej na nadzieję tlącą się już tylko dla zasady – ale gdy dwie godziny temu, widząc mnie na progu, omal nie rozbiłeś mi czoła o ten pieprzony kaloryfer, to raczej nie było po Tobie widać jakiejś specjalnej odrazy, co nie? Choć pewnie stanowi to wyłącznie dowód, iż jedyną rzeczą między nami, której nie da się zakwalifikować do fikcji, jest dobry seks. 
  
Doskonale wiedziała, że gdyby tak było, ich nieszczęsny związek nie doprowadziłby do takiego nieszczęścia. Nie posiadała przecież cech potłuczonej nimfomanki. Gdyby w tym wszystkim nie dało się odnaleźć cholernie wysokiej dawki uczuć, nie potrafiłaby wyłączyć się na amen. Gdyby nie uwierzyła w szczęście i absolutne bezpieczeństwo, którego była pewna przy blondynie...

Gdyby raz go posłuchała i nie okazała się podłym, egoistycznym tworem bez sumienia!

- Żałośnie dochodzić do takich wniosków w wieku dwudziestu lat – przytulił ją do siebie - Ale kiedyś byliśmy młodzi i zakochani. Mieliśmy istnieć sobie na tej plaży długo i szczęśliwie. Pamiętasz?
-Ty mi to obiecałeś – przypomniała – a teraz nawet nie umiesz spróbować, być ze mną... Rozpatrywując tamten wieczór w kategorii jedynie złego snu.       
- Okłamujesz nas Lenuś – wyglądał tak, jakby sam miał się zaraz rozpłakać – nas oboje. A tymczasem siedzi tu przy mnie mała, zgnieciona dziewczynka, nie jakiś czarny demon z piekła rodem – przycisnął ją do szafy, stanowiącej centrum wąskiego, dawno niesprzątanego przedpokoju - wmawiasz sobie, że jesteś w stanie wszystko wyprzeć, nawet nie życzysz sobie rozmów na ten temat...                                                                                                                                  
– Nie życzę – potwierdziła – bo analizowanie koszmarów minuta po minucie, jak podczas jakiejś transmisji live, nie zmieni przeszłości. Ja miałam tylko jedną decyzję do podjęcia, wiesz? Tą, czy skoczyć sobie z jakiegoś mostu. Albo czy nawalić się proszkami, po których nikt mnie już nie obudzi. I nie. Ani nie skoczę, ani się nie nawalę.  
                                                                    
Chciała mu powiedzieć, że życie to dar. Ale nawet przebrana za wspomnianą królową śniegu, wiedziała, że takie słowa nie przejdą jej przez gardło. Gdyby przeszły, byłaby jak złodziej wynoszący ze sklepu drogocenne towary. I proszący jednocześnie, żeby nie kraść.

Wyrosła na hipokrytkę.

- To dobrze – zdmuchnął jej włosy z twarzy – ja zwyczajnie nie mogę Cię stracić.                                                         
- Nawet takiej brudnej? – zawiesiła to pytanie w powietrzu niczym szklaną barierę, nie przepuszczającą dźwięku, ani chociażby lekkiego oddechu – niepotrzebnej i budzącej strach?                    
- Nawet Lenuś – nie próbował zanegować tego co padło właśnie z jej ust – nawet.

Ponieważ nieuniknione słowa można było opóźnić. Kolejny raz powołując się na nadzieję.  
 
Austriak zakochał się w tej wariatce. Tak, zakochał się. W obsesyjnie bezgraniczny sposób. Ten, który świat przypisuje zazwyczaj tylko kobietom. Była dla niego jak pudełko czekoladek. Gdy pierwszy raz zobaczył ją stojącą w drzwiach – zamknięte. Białe i sekretne, jakby pokryte napisami w obcym, nieznanym mu języku. Ale wystarczyło, że je otworzył, że spędził z nią kilka chwil i rozbłysło wszystkimi możliwymi, słodkimi smakami. Nie pozwalając zakończyć fascynującej obserwacji na gapieniu się.                                                                                           
Bo to ona pokazała mu czym jest znalezienie się na szczycie. W każdym możliwym znaczeniu. Ona sprawiła, iż zamiast lądować bił rekordy świata, choć nigdy w życiu nie dostał jeszcze szansy na wybicie się z progu skoczni mamuciej.                                                                                       
I właśnie z nią spędzał godziny na prowadzeniu poważnych rozmów, na które byli co najmniej o pół wieku za młodzi. A potem siadał na huśtawce, bawiąc się w malutkie dzieci z rozwalonymi kolanami.
Gdyż to było uczucie, które powinno przynosić szczęście. Nie śmierć.
Żadna nie mogła mu jej zastąpić, choć w późniejszych latach wielokrotnie starał się znaleźć udaną wersje ‘podróbki’. Na próżno. Nawet jej marny cień, z którym spotykał się aż do końca, nie zadowalał tamtej tęsknoty. Tęsknoty, mającej źródło w banałach. W tym, że tylko Lena rozbijała maniakalnie szklanki. I wynosiła czajnik do sypialni, aby gotując w nim wodę, ogrzać sobie dłonie. I nie zmywała kąpielowego płynu do ciała, gdyż podobno pięknie pachniał...

- Czyli coś ustaliliśmy – zaśmiała się sztucznie – ani się ostatecznie nie rozchodzimy, ani nie przyznajemy nikomu co nas łączy, zgoda – poczuła ten nagły, paraliżujący atak lęku, gotowy nawiedzać ją znienacka o każdej porze dnia i nocy – tylko czasem tak myślę... Wyjechalibyśmy sobie na drugi koniec ziemi. Przeszli jakieś pranie mózgu, zmienili nazwiska... 
- Skarbie...                                                                                                                                                                                                                                                                                                   
- Przecież wiem, że przed poczuciem winy nie da się uciec. Deszcz zmywa wszystkie dowody, te zewnętrzne. Ale nie oczyści Cię z tego co niewidoczne...
Pod wpływem nagłego ruchu jego ramion leżała już cała na podłodze. Niemal zupełnie rozpłaszczona. A za oknem szalała ulewa. Ciężkie krople wyznaczone widocznie do towarzyszenia im w każdym mniej lub bardziej ważnym momencie. 

Farsa.

- Oh Lenka... Gdyby dało się tylko zapomnieć o wyrazie tamtych oczu...

Zmarszczyła czoło. I zrobiła wszystko żeby zapomniał. Przynajmniej do rana.

„Widzisz mnie z perspektywy czasu,
Splecioną z tobą całą noc.
Spal to do cna...
*
I powiedz, że zapamiętasz tamtą mnie,
Która stała w ładnej sukience, patrzyła na zachód słońca
Kochanie.
Czerwone usta i zarumienione policzki.
Powiedz, że jeszcze się spotkamy, nawet jeśli nastąpi to tylko w twoich najdzikszych marzeniach.
Najdzikszych marzeniach.”

~~***~~
Czasem jest już tak ciemno, że dręczy Cię jaskrawe światło. I tak jasno, że wszystko czernieje zapadając się w mroku. Czerwień wydaje się zbyt naiwna, a biel zbyt mocna. Pozwalasz kamieniom spadać na Ciebie z nieba, a płaczesz nad zadraśniętym palcem. Uciekasz przed polną myszą, aby chwilkę później dobrowolnie wejść do klatki lwa.
Stoisz na rozstaju dróg, kompletnie bez celu. Z rozwiązanymi sznurówkami. Wiesz jak łatwo jest pragnąć czegoś i jak ciężko wyrazić potrzebę... Bo widzisz przed sobą kilka ścieżek. Jedna kończy się rozpadliną, druga wyścielona jest szkłem, trzecia ‘wypływa’ na otwarte morze... A czwarta jest twoim przeznaczeniem. Pełnym zakrętów, lecz prowadzącym do celu.  I właśnie ją przysłania Ci mgła. Nie możesz jej dostrzec, choć wystarczyłoby, abyś przesunął palec o jeden centymetr, żeby poczuć jej drogocenne ciepło.
A Ty czekasz na ładną pogodę, nieświadomie. Z tym, że cierpliwością nie grzeszysz. Wybierając wcześniej czy później, któryś ze szlaków zagłady.
~~***~~
                                               Grudzień 2014

‘Nie da się zrozumieć tego, co dzieje się na początku sezonu z drużyną wicemistrzów olimpijskich’– znudzony głos doświadczonego reportera, wolno wydobywał się z telewizyjnego głośnika, zagłuszając dźwięk stukoczących o podłogę stóp - ‘Oczywiście wszyscy wiemy, jak wielka tragedia spotkała okrągły miesiąc temu największą gwiazdę i niekwestionowanego lidera austriackiego zespołu. Ale czy nieobecność Gregora, faktycznie ma związek z tak tragicznymi skokami jego kolegów, jak ten, na który z wątpliwą przyjemnością patrzyliśmy przed chwilą? Czy może po prostu pewna era dobiegła końca i ostatecznie nadszedł już czas na przejęcie pałeczki przez będących w genialnej dyspozycji niemieckich chłopców?’ 
- Byłbyś łaskawy wyłączyć to pieprzenie?                 
- Mówi się włączyć, brzydki analfabeto od siedmiu boleści – padła natychmiastowa odpowiedź.
Małe pomieszczenie przy olimpijskim obiekcie, przerobione na prywatne królestwo niemieckich skoczków, jak zwykle tętniło życiem. Po posadzce kręciły się ciągle wprawiane w ruch puste opakowania i umieszczone w kątach poduszki, pobrudzone pracowicie makaronowym sosem. Zegar tykał, wskazując, mimo panującego na dworze południa, godzinę drugą w nocy, a Freund z Richardem uparcie kontynuowali swoją, kluczową dla losów świata sprzeczkę. Czyli... Wszystko było po staremu. Zupełnie tak jakby rzeczywistość pragnęła zasygnalizować, że ma głęboko gdzieś niebo spadające ludziom na głowę. I że biegnie do przodu nie znając litości czy wytchnienia. Bez chwili przerwy.
- Włączyć już zdążyłeś. Teraz masz zwyczajnie nacisnąć jeszcze raz ten sam guziczek na pilocie. A potem już nigdy więcej nie brać go w swoje lepkie, małe łapki – mruknął starszy z wariatów – Andi, błagam Cię, wróć do nas, bo ja kiedyś zamknę tego kudłatego niedorobieńca w piwnicy i wrzucę klucz do rzeki - zakończył, wymyślając na poczekaniu adekwatną do sytuacji groźbę. W normalnych warunkach palnąłby pewnie zwyczajnie, że zatłucze Freitaga na śmierć. Ale tego typu żarciki, w obecności Wankiego nabrały niestety zupełnie nowego znaczenia. I chyba miały już nigdy nie wydać się śmieszne.
- Bo my się strasznie o Ciebie boimy – dodał brunet - dni mijają, a Ty tylko płaczesz, oglądasz stare albumy czy gadasz jakieś frazesy o nienawiści, które rozwalając całą, twoją osobowość. Ja nie jestem nieczuły... Tylko już czas najwyższy, żeby to cierpienie przeniosło się na jakiś wyższy pułap. Tak jak podczas ewolucji - dodał poważnie – najpierw były bakterie...
- Zatkaj się już – Sevi kopnął świeżo upieczoną mądralę w kostkę – język serio nie wysycha jak się nim na chwilę merdać przestanie. A usta drogi Rysiu, służą do zamykania jamy gębowej.

Oni byli nieznośni. Wkurzający i ślepi. Ale jakoś nie umiał zupełnie ich olać. I to wbrew pozorom nie wynikało z przyjaźni, a z cholernej słabości. Bo tak bardzo pragnął znowu stać się jednym z nich. Tęsknił do absurdalnych rozmów i zapisywania głupawych sentencji na puszkach po piwie. Do wiary we frazes głoszący, że w każdym człowieku drzemie coś dobrego.  I że nawet, gdy kompletnie tego nie widać to warto powalczyć o jedną czy drugą zabłąkaną istotę.

Tak... Naiwność rozwaliła mu zbyt wiele. I chyba odebrała własny charakter. Bo nie chciał już być naiwny. Nie chciał chodzić po świecie rozdając radość na prawo i na lewo.
Natomiast coraz bardziej chciał zemsty.
Bo jak przystało na brata uważał Lenkę za władczynię uśmiechu. Promieniejącą tak mocno, iż pewnemu panu zaczął wyraźnie przeszkadzać jej blask. Więc pomalutku, krok po kroczku, postanowił zrobić wszystko, aby zgasić ten płomień. Aby nigdy nie połączył się on ze światłem słońca i nie stworzył niczego nieśmiertelnego.
Tak, rozwalił ją na kawałki. A potem zabił popioły. To znaczy nie według policji, sporządzającej na podstawie swoich analiz, plus innych gierek pozorów, całą listę ludzi, z którymi mała siostrzyczka mogła ostatnio mieć na pieńku. Ale w gruncie rzeczy... Ostatni upadek miał najmniejsze znaczenie. Był tylko decydującym elementem domina. Domina, które nie powstałoby, gdyby ten potwór jej tak w sobie nie rozkochał. I nie popchnął w bliżej nieznanym miejscu i czasie pierwszego  klocka. Pierwszej błędnej decyzji, która wciąż jawiła się jako jedna wielka niewiadoma.
I której z pewnością nie podjęła ta biedna, poczciwa dziewczynka.

Smutne, że niektórzy jak widać nie posiadali sumienia. Więc jak w takim razie mieli zapłacić za to co zrobili?

- Twoja własna narzeczona twierdzi, Andi... – Severin pomachał mu dłonią przed oczami.
- Moja dziewczyna was na mnie nasłała?
- Zaraz nasłała. Zwyczajnie nie radzi sobie z tym co siedzi Ci w głowie. I ma świętą rację, prosząc o pomoc kogoś mądrego i doświadczonego. Bo moim skromnym zdaniem Ty się nie tylko dręczysz samą stratą Leny, wiesz? Od jej pogrzebu masz w spojrzeniu jakąś rządzę krwi. A niezależnie o co chodzi, tudzież z jakiej racji to przed nami wszystkimi ukrywasz, to pamiętaj, samoosądzanie jest karalne.

Miał gdzieś, że karalne. Ale ciągle nie potrafił zlekceważyć jej próśb. I tego smutnego, powtarzanego jak mantrę ‘nie dociekaj’.
Powiedziała kiedyś przecież, że gdyby poznał prawdę, to czułby do niej już tylko wstręt...

- Ja się nie mogę ożenić, starzy – wyleciał nagle z drobnostką, która miała ten znaczący walor, iż można było komuś się z niej zwierzyć – to nie ma sensu. Ona potrzebuje normalnego faceta. Marzy o bliskości, a w takiej dawce, jaka powinna cechować małżeństwo, ja już jej tego nie ofiaruję.
- Nie każdemu odwala po ślubie – przypomniał delikatnie Freund – niektórzy serio chcą ze sobą być. I czasem nawet wychodzi.
- Kobiety się lubią obrażać – kontynuował Richie – więc lepiej nie podejmować takich decyzji pod wpływem emocji. Zresztą gdybyś ją rzucił to kto by się zajął twoim domem, praniem, młodą, plus ogólnym ogarnianiem Ci życia?
- Ten argument ekonomiczny z pewnością do niego przemówił – jęknął wściekle blondyn – troszeczkę szacunku. Ja serio mam wrażenie, że w sierpniu dziewięćdziesiątego pierwszego był zbyt wielki upał. I przygrzało Ci w ten kretyński łeb, zanim jeszcze zarósł kudłami.

Aha. W sierpniu. Czyż idąc tym tokiem myślenia dało się odrzucić myśl, iż marzec tamtego roku stanowiła jedna, wielka noc polarna? Raczej nie dało.
A Lenuś urodziła się zbyt wcześnie. Miała przyjść na świat dopiero w połowie słonecznego kwietnia. Wtedy gdy wszystko jest już żywe i ciepłe.

- Ja nie mówię o rzucaniu Freitag – wyjaśnił – porzucenie kogoś ma wydźwięk negatywny, brzmi jak pozbywanie się zbędnych ciuchów. Chodzi mi o zwrócenie wolności. Jessie nie kochała Leny i nie ma obowiązku całe życie nosić po niej ze mną żałoby... A poza tym wszystkim...
- Pojedziesz z nami na zawody, pooglądasz wieczorami mecze – widać postanowili zmienić już ton głosu na autorytarny – i przemyślisz te decyzje na spokojnie. Pod naszą opieką i naszą kontrolą Wanki. Jesteśmy niemieckimi skoczkami. Jak jeden ma problem to mają go wszyscy.
- Mogę nawet z Tobą siedzieć zamiast imprezować.
- Słucham?
- Taka umowa. Ty się spróbujesz ogarnąć, a ja zacznę post ścisły. Choćby miała mi wejść pod prysznic miss Stanów Zjednoczonych w samym szlafroku. Dla mojego przyjaciela wywalę ją na korytarz. I miss Meksyku też wywalę. I jeszcze...
- Lenuś tak bardzo lubiła cztery skocznie – usiadł na podłodze, próbując wytłumaczyć tym kretynom, że już nigdy nie będzie jak dawniej – wiecie, że zawsze uwielbiała z nami jeździć na zawody. A wtedy wręcz przeciwnie. Wolała siedzieć sobie pod kołdrą z ciepłą herbatą, przygryzać pastylki miętowe i notować tym swoim zgrabnym pismem wszystkie pary po kolei. Zawsze większość się jej sprawdzała. Wyniki potrafiła obstawić jak nikt. Nawet rok temu wygłówkowała po Engelbergu, że Diethart wygra turniej...
- Znalazłem płyn do mycia naczyń – wrzasnął niespodziewanie brunet. Musiał zwyczajnie przerwać ten słowotok, który od ponad miesiąca trwał już dzień w dzień. I co stokroć gorsze, nie przyniósł jeszcze niczego dobrego – ale wysechł. I na dodatek jest zielony, drań – wziął głębszy wdech - Andi... Kto będzie nosił na rękach zwycięzcę konkursu w Bischofshofen, jeśli nie będziesz to Ty? Zwycięzcę, znaczy się mnie, bo ten próżny, ordynarny Severin ma w tej kwestii jakieś wątpliwości.

Milczenie.

Cóż... Pewnego dnia świat i tak spojrzy mu w oczy.
- Umowa stoi – podsumował podając wariatowi prawą dłoń.

Do stycznia będzie gotowy. A jeśli nie to przynajmniej będzie musiał być.
                                                         _________________

No tak dziewczyny. Ja wiem, że to nie miejsce na epizodyczne występy niemieckich stworów, no ale na świecie musi być coś dobrego, prawda? I kolejny rozdział, który dobitnie wyjaśnia i zamyka tą nieszczęsną przeszłość mam już gotowy. Więc zostają do napisania ostatnie dwa, z którymi nie wiem co będzie, bo ja już nie mogę się wygrzebać spod książek. Ale kalkuluję, że tak czy siak do świąt będzie po wszystkim.
Bużki Skarby i trzymajcie za mnie kciuki, jeśli ktoś ma jakieś szczęśliwe<3

2 komentarze:

  1. Masz rację, należy się coś dobrego od życia. Nam wszystkim i Wankowi też. Z tym, że o ile mnie Freund z Freitagiem bawią niezmiennie przy każdej ich bytności w Twoich opowieściach (o ile to nie Paryż oczywiście - chociaż i tam przecież też były odnośniki do - skądinąd szczęśliwej przeszłości. No dobra, poddaję się. Oni mnie po prostu wszędzie bawią), to Andi już mniej szczęśliwy się wydaje. Znaczy ogólnie to on jest całkowicie załamany, ale ich towarzystwo wcale jego samopoczucia nie poprawia. No. O to mi chodziło. I żeby tę myśl wyrazić potrzebowałam pewnie ze sto słów. Rany boskie.
    Nie chcę być złym prorokiem, ale żeby on przypadkiem krzywdy Hayboekowi nie zrobił. Dużej krzywdy. Bo wydaje się być mocno zdeterminowany do wymierzenia sprawiedliwości. A to chyba najgłupsza rzecz, jaką mógłby zrobić. Ma cudowną kobietę u boku, naprawdę cierpliwą i wyrozumiałą i niech mu się nie wydaje, że z kimś innym będzie jej lepiej. Musi się postarać wrócić do w miarę normalnego życia - również dla niej. Ale i przy jej pomocy.
    buziak, kochana :**

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak to dzisiaj czytam to trudno mi uwierzyć, że stosunkowo nie tak dawno to napisałaś. Jak się nic nie ma do roboty to czas płynie jakoś inaczej.
    Glina. Wiesz, niedługo zacznę Twoje rozdziały po przemyśleniach zapamiętywać a nie po wydarzeniach. Ale nie moja wina, że tak doskonale potrafisz je stworzyć i jeszcze dopasować do fabuły. W każdym razie glina przecież już w starożytności się pojawiła w literaturze, a Ty, tak jak ostatnio z miłością, wyciągnęłaś z tematu wszystko, co najlepsze i potrzebne do opowiadania.
    Naprawdę podziwiam to co tutaj zrobiłaś. Jak rzeźbienie w glinie doprowadziłaś do tak realistycznej metafory życia. Zauważając tą najistotniejszą różnicę. Tą, która zaważyła na życiu Leny. Artystko Ty moja.
    Bo to wszystko wzmocniłaś jeszcze tym fragmentem z przeszłości, pokazującym w co zamieniło się bajkowe uczucie. Chyba właśnie ta tęsknota za nim potęgowała to zło, które przypadkowo wyrządzili. To zło w nich pozostało, bezlitośnie odbierając im to, kim byli. Mogli się widywać, ale nie mieli szans uleczyć tej podwójnej tęsknoty. Nie chodziło przecież tylko o tą drugą połówkę, za własnej osobowości też im brakowało. Do tego doszły jeszcze maski, które musieli na siebie nakładać, by choć trochę oszukać otoczenie. I to chyba jest właśnie kluczowe i najsmutniejsze w tej historii. Ta przegrana miłość, utracona ostatecznie, bez szans na naprawienie.
    O przyjaźni można mówić czy pisać w nieskończoność, a i tak się nie odda roli jaką ona odgrywa w życiu. W zasadzie Wank, Ryś i Sev u Ciebie zawsze sprawiają, że się cieplej na sercu robi, bo bez względu na wszystko wiadomo, że oni będą wspierać tego, który akurat tego potrzebuje. Tutaj w tej roli występuje akurat Wank i trudno w sumie znieść to, że ten wykreowany przez ogół na największego wariata musi się zmagać z czymś takim. Najważniejsze jest jednak to, że dwaj wcześniej wspomniani nie zostawią go samego i zrobią wszystko, by w jakimś stopniu przywrócić go do normalności. I z taką pomocą na pewno mu się uda. No ale w kwestii teraźniejszości muszą na razie pilnować żeby żądza zemsty tego wielkoluda go nie zaślepiła. Zwłaszcza, że... Wydaje mi się, że żaden z "podejrzanych" nie ma ze śmiercią Lenki nic wspólnego. Gregor w zasadzie tylko raz mu się nasunął, Michiemu bardziej się obrywa, choć w innym kontekście, ale... już prędzej można by podejrzewać Jess, gdyby nie to, że to właśnie z nią Wanki miał jeść kolację i że pogotowie wezwał mężczyzna. Myślę, że ze względu na wymowę tego opowiadania raczej nie siliłaś się na intrygę, że ktoś zabił, a ktoś inny "zatroszczyłby" się o nią po śmierci. I mimo wszystko taka troska bardziej by mi pasowała do tego jak tutaj wykreowałaś Gregora niż do Michaela. Zwłaszcza, że zabójstwo z premedytacją raczej wykluczamy. Z jednej strony to za proste wybierać jednego z nich, ale brak jakoś tego trzeciego. Choć był przecież wspomniany jakiś małolat i wyraźnie było też, że wieczór panieński spędziła w łóżku ze swoimi byłymi. Ale to drugie napisałaś tak sprytnie, że ta liczba mnoga mogłaby być nawet uznana za przypadkową. Tylko że Ty raczej nie wspominasz o czymś przypadkowo. Delikatnie owszem, ale zawsze z jakiegoś powodu. No dobra, właśnie wyszło na jaw, że wszystkie kryminały, które przeczytałam niczego mnie nie nauczyły. Zresztą, u Ciebie to chyba jeszcze niczego mądrego nie wykombinowałam.

    OdpowiedzUsuń