niedziela, 20 września 2015

8. Highway to hell.

„To najtrudniejsza historia,
jaką kiedykolwiek opowiedziałem.
Żadnej nadziei, miłości i chwały.
Szczęśliwe zakończenie zniknęło na więcej niż zawsze.
Poczułem się, jakbym był niepotrzebny.
I tak zmarnowałem tyle dni.
*
W ten sposób właśnie mnie zostawiłeś.
Nie potrafiłam udawać.
Żadnej nadziei, miłości i chwały.
Ani szczęśliwego zakończenia.
W tamtej chwili chyba się kochaliśmy
- jakby to było na zawsze.
A potem przeżyliśmy resztę życia,
ale już nie razem.”
                     „Happy Ending” – Mika

Czas zabija słowa. Zabija gesty i myśli. Wraz z każdą malutką zmarszczką, która pojawia się na naszym czole, jakaś cząsteczka z przeszłości zamazuje się. Staje się skromna, ledwie widoczna i znikoma w całym morzu jednostajnych wydarzeń bieżących. I wzbudza w nas radość. Bo przecież to już tylko sterta kurzu. Przecież nikt nic z niej nie wyczyta, nikt jej nie przejrzy. Przecież atak minął. Jesteśmy bezpieczni, odgoniliśmy czerń. Możemy teraz w spokoju oprzeć się o jakiś kamień, w oczekiwaniu na bezchmurne niebo...

W tym momencie razi w nas grom. Półki leżeliśmy w tym paranoicznym bezruchu,  paradoksalnie dawaliśmy sobie radę. Słabi, chwiejący się nad grobem, beznadziejni. Lecz stabilni. A potem wydumaliśmy, iż ruszamy do przodu. Rezygnujemy z rehabilitacji, pieprzymy oszczędzanie naszego wnętrza, nie kontrolujemy stanu psychiki... Olewamy.
A kurzu się nie olewa i nie przykrywa dywanem. Kurz się ściera. Albo... Cóż, jeżeli ktoś woli to dusi się nim. Można nawet wiecznie, droga otwarta.

Julia i Romeo. Kochany przykład ludzkiej naiwności. Robiący wszystko tylko w imię swojego uczucia. Nieskalani najmniejszą zdradą, najdrobniejszą wątpliwością. Tak bardzo prości i czyści, choć gotowi aby kłamać, niszczyć i zabijać. Wreszcie zmieniający „aż do śmierci” w „nawet po śmierci”. Chyba stworzeni bardziej do tego umierania niż do życia, Walczący, choć pogodzeni z losem. Ginący bo opierający się na sobie. Zamiast na tym cudzie, który razem stworzyli, a który miał szansę ich utrzymać. Całych. I całkiem możliwe, iż gotowych na połączenie.

Bo człowiek, zapatrzony w obiekt swoich westchnień wielbi wielkie kroki. Jest zawsze gotowy, by w imię tej jedynej podjąć górnolotną decyzję. By obiecać coś olbrzymiego, budzącego wzruszające drżenie serc. By poczuć się niezastąpionym, by stanowić tarczę i obronę swojego, cudownego skarbu. Przenosić go przez ogień, zasłaniać przed śmiercionośną bronią. Wreszcie jeśli horror minie - odbierać namiętne dowody wdzięczności.
Gorzej gdy trafi się codzienność. Targanie zwyczajnych, nudnych skarg, cofającej czas, poranionej duszy. Po raz kolejny się wtedy okaże. Iż herosi nie istnieją. Nie istnieli nigdy. I istnieć nie będą.Wolą pozostać między białymi stronami bajeczek o księżniczkach. Mając w dupie, że są tak cholernie, pieprzenie potrzebni.
                                                         ~~***~~
                                                                                       AUSTRIA, cztery lata wcześniej
                                                                                                    Październik 2010

- Czasem coś czujesz, a nie potrafisz nawet tego opisać - zawinął dziewczynę delikatnie w czerwony plażowy ręcznik, pierwszy raz od kilku godzin oddalając dłoń od jej bijącego serca -ani narysować, ani wyśpiewać.

- I dowiadujesz się jak przyjemna może być niewiedza, gdy z kimś się nią podzielisz – pokiwała głową, na nowo pozwalając ciszy, wypełnić ciasną, znikomą przestrzeń, rozdzielającą ich ciała. Ta przestrzeń, choć wyrażona dosłownie w milimetrach, była tak bardzo zbędna. Tak straszliwie niechciana. I na szczęście gotowa odsunąć się w nicość, na prośbę owianych lodowatym wiatrem, a jednocześnie ciągle gorących ust.
- Starłbyś z siebie ten piasek – splotła mu dłonie w okół szyi, ponownie przewracając go na zimny, deszczowy grunt, otaczający jezioro - bo teraz mam tyle kryształków na języku. I między zębami...
- W takim razie trzeba wytrzeć owe kryształki, Lenuś – pocałował ją czule, zupełnie poddając się tym, nienormalnym ciemnym tęczówkom, których jaskrawy błysk, wyraźnie zastępował maleńkie słówko mocniej – a potem moja panna Wank sobie zaśnie. I będę wreszcie miał czas, aby przeliczyć wszystkie jej włosy. Każdemu nadając jakieś imię.
- Nie żebym ja się dziś dowiedziała, że obiekt narciarski to inaczej psychiatryk – uśmiechnęła się uwodzicielsko – ale co innego dokarmiać narodową bandę mutantów i kurdupli spod ciemnej gwiazdy. Do tego zdążyłam już przywyknąć. Ty natomiast... Jesteś jakąś absurdalną  rzeczywistością.
- Lepszą - wyszeptał jej prosto do ucha - bo tak się składa, iż przechodzimy właśnie do etapu o nazwie ‘i żyli długo i szczęśliwie’.
- Wierzysz w to? – rozplotła otaczający ją materiał, próbując wytrzeć nim niesforną blond czuprynę chłopaka
- W co?
- Czy wierzysz, że mężczyzna i kobieta mogą spędzić razem całe lata? Od nastolatków do staruszków, ledwie podnoszących się z bujanych foteli? Że są w stanie przejść przez miliony nawałnic, śnieżyc i innych gradobić, pokonując słabość w sposób, zmieniający ją w siłę?
- Potrzeba do tego pewnie większej energii, niż ta, jaką przez rok generuje elektrownia atomowa - odparł poważnie, rysując drobne, łaskoczące gwiazdki na jej brzuchu - ale warto. Dla krótkich chwil, podczas których ktoś staje się całym twoim światem. I dla przeżyć, które nigdy nie dostaną imienia. Bo człowiek nie jest godny, aby spróbować chociażby je nazwać...
- Nie chcę jechać do domu – wygięła podbródek w podkówkę, zmieniając nagle temat na banalny i przyziemny – ja Cię tak bardzo kocham Michi, że jak sobie w samotności posiedzę i o tym pomyślę, to zacznę się bać.
- Wrócimy tu na wiosnę – zaczął rozglądać się dookoła, zbierając w jednym miejscu wszystkie ich ubrania, porozrzucane po okolicznych konarach. Lekko wilgotne. Ubrudzone kawałkami kory, poobrywanej ze starych pni, podczas ostatniej wichury. Nasączone przyjemną, intensywną wonią żywicy – i będziemy wracać ilekroć zapragniemy coś zacząć od nowa.
- I nigdy nie dojrzejemy. Zapomniałeś dodać – podsumowała krótko.
Była już przecież świadoma jak męcząca potrafi być dorosłość.
Kopnęła mały kamyk, który radośnie robiąc fikołka w powietrzu, wskoczył sobie do wody.

A los, jeśli naprawdę istnieje, to zapewne bardzo głośno się zaśmiał. Zacierając ręce.

                                                 
                                                              ~~***~~

Z przyrodą jest jak z miłością. Nie zawiera w sobie żadnej prawdy nieskalanej, takiej której nie można by spróbować obalić, używając nowej, innowacyjnej techniki. Ale obce jest jej także absolutne, czarne kłamstwo. Nawet najgłupsza, najbardziej wyśmiana teoria z upływem lat, ma szansę okazać się ukrytą istotą jej niedostępnego wnętrza.

Musi się obudzić i musi zasnąć.  Na jesieni przygotowuje każdy swój element do spoczynku. Gromadzi zapasy, okrywa ciała ciepłymi futrami. Nieustannie coś wylicza, aby o niczym nie zapomnieć. Zimą zanika. Praktycznie jej nie widać. A mimo to jest taka piękna. Daje ludziom śnieg, przykrywający wszelkie błoto. Opatulający świat swoją kwintesencją bieli i niszczący bariery. Bo któż chce siedzieć w ciasnych, niedbale pomalowanych czterech ścianach własnych błędów, gdy za oknem jest tak cudownie? Gdy chce się biec i do utraty tchu bić długodystansowe rekordy, pewnemu iż jedyną barwą jaką napotkają stopy, będzie tą najjaśniejsza i najmniej skalana?
Jasny puch nie naprawi życia, na to nie ma co liczyć. Ale może przywrócić nadzieję.

A po nadziei przyjdzie wiosna. Czasem zbyt wcześnie, mordując naiwne krokusy i pierwiosnki, które zbyt wcześnie pospieszyły na powitanie słońcu. A czasem wręcz za późno. Bez najmniejszej litości dla ptactwa nie mającego czym nakarmić potomstwa. Ani dla ubogich rolników, tracących jakiekolwiek szanse, aby zdążyć z plonami na żniwa.
Ale zawsze się pojawi. Mimo prawa do błędów. Jest zbyt wierna starej Ziemi, żeby ją zawieść.

Kontynuując rozważania... Natura obumiera, jednocześnie trwając wiecznie. Przecież żaden z jej elementów nie będzie jak plastik, ginący na wysypisku czy w jakiejś niszczarce. Wręcz przeciwnie – życia nie da się doszczętnie zmienić w odpad. Coś wyparuje pod wpływem słońca, aby ponownie spaść na ziemię w postaci deszczu. Coś innego wsiąknie w glebę, przypominając o sobie poprzez drżące listki młodych drzew, które odżywi.
Wszystko straci swój kształt i wygląd. Zachowując wnętrze i nadrzędny sens – istnienie.
Hmm, no chyba że jednak okaże się plastikiem.

Jakie to oczywiste.
Chyba największym fenomenem miłości, jest to, iż można przyrównać ją do każdej rzeczy – zarówno anielskiej, jak i diabelskiej.
I da się ją ratować. Da budować nowe związki, odnajdywać w nich siłę, a z czasem także szczęście. Ale jednego z pewnością się nie da. Odtworzyć tego co się utraciło - w postaci identycznej.
Bo nigdy po raz drugi nie będziemy bezkrytycznymi idealistami.
Nigdy nie przykleimy sobie ponownie do skóry warstwy młodzieńczego złudzenia, którą życie zdrapało z nas bestialskim ruchem.
Nigdy nie rozplączemy leżącej na pomoście rybackiej sieci, tylko po to by kilka sekund później bez wahania zapętlić ją w okół samych siebie.
Nigdy nie stracimy chęci do jedzenia, picia czy spania, śniąc sobie na jawie.
I wreszcie nigdy, jako powodu bezgranicznej radości nie podamy tego brzmiącego przedszkolnie  ‘on jest’...

Gdyż najpierw zastanowimy się czy znowu nie zostaniemy z niczym.

Widać każdy ludzki pierwszy raz, w pewnym sensie jest tym jedynym

                                                        ~~***~~

Od dziecka kochała prędkość. Nie lubiła krótkich okresów, w których musiała na moment zwolnić. To było jak płynięcie z prądem. Jak dopasowanie się do świata. Beznadziejnej, stabilnej jednostki ograniczającej jej marzycielską osobowość. Chciała wiecznie żyć na bakier z porządkiem i ładem. Nazywając swój prywatny bałagan – szczęściem.
- Kilka lat temu zażyczyłam sobie, aby pochować mnie w różowej trumnie – włożyła kluczyki do samochodowego zamka, przenosząc wzrok na zaskoczonego Austriaka – ale teraz myślę, że w ogóle nie chciałabym trafić pod chodnik, wiesz? Najlepiej, żeby rozsypano mnie na jakiejś odludnej przestrzeni. I konieczne musi wtedy mocno wiać. Ewentualny sztorm też byłby wskazany.
- Lenka – przerwał na chwilę wdychanie cytrynowego sorbetu ze stacji benzynowej, którym kilka sekund wcześniej skończyli się objadać – czemu ty Skarbie zastanawiasz się nad takimi sprawami? - rozpiął pasy, przyciągając ją do siebie i tym samym włączając niechcący wycieraczki okienne – jesteś bezpieczna...
- Tylko, że życie to coś tak cholernie nieprzewidywalnego – kompletnie nie patrzyła już na rozpościerającą się przed nią jezdnię – czasem deklarujesz, że już nigdy się nie uśmiechniesz,  a następnego dnia widzisz coś co wzrusza Cię do granic możliwości. Niestety... W drugą stronę jest tak samo.
Skoczek porozumiewawczo przechylił głowę, błyskawicznie wzmacniając jej poczucie spokoju. Do pary ze słońcem, znikającym właśnie za widnokręgiem. Ognistym półkolem, które zdawało się być coraz mniejsze i mniejsze, aby w końcu zupełnie zatracić się jednym szybkim ruchem. Tym ostatnim, najbardziej interesującym, gdyż warunkującym wszystkie poprzednie.
- Ale skoro wolisz skupić się na problemach bieżących to muszę wytłumaczyć swojemu bratu, gdzie zwiałam na weekend – parsknęła – i wbrew pozorom to nie będzie łatwe zadanie.
- To Ty mu jeszcze nie mówiłaś?
- Tak się złożyło, że nie – ściągnęła na chwilę nogę ze sprzęgła, opierając sobie brodę o kolano – tłumaczyłam Ci, jest przewrażliwiony na moim punkcie. Uważa mnie za małą dziewczynkę, która nie za bardzo potrafi się sobą zająć. I jeszcze wyląduje w łóżku nie wiadomo z kim, gdy tylko przestanie nad nią czuwać.
- A nie wylądowałaś? – wyprostował się, otwarcie wbijając jej w twarz iskierki naiwnego oddania.
- Dzika plaża to nie łóżko, idioto – pogroziła mu palcem – namiot też nie. Yyy, ani schowek na narty reprezentacji Japonii.
- Biedna reprezentacja Japonii – zmrużył wstydliwie oczy, mocno się przy tym czerwieniąc – to tacy porządni, kulturalni ludzie, zawsze częstujący wszystkich herbatą...
- Michi, głuptasie... Skoro masz mieć wyrzuty sumienia, związane z obawą, iż kogoś zgorszysz, to następnym razem po prostu pójdziemy do Norwegów – krztusząc się ze śmiechu, włożyła mu pod koszulkę wyraźnie spoconą już dłoń.
Czując jednocześnie jak w aucie robi się coraz cieplej. 

Cóż... O ile duszne powietrze sprzyja namiętności, o tyle z koncentracją nie tworzy już idealnego duetu...


Przypadkowo odnalezione morze łez, często okazuje się nieskończone.

                                               
                                                   ~~***~~

Lubienie to w tym przypadku było cholernie kiepskie słowo. Ale Lena, nie radząc sobie później z męczącymi ją demonami, zwyczajnie lubiła zastanawiać się jak naprawdę wygląda relacja człowieka z jego przeznaczeniem.
Bo może do tamtego wieczoru, radość życia stała przed nią otworem?
A może wręcz na odwrót. Istniała przecież szansa, że narodziła się skażona. I już gdy leżała w kołysce to jakaś siłą rządząca światem powiedziała sobie coś w stylu ‘ta kobieta ześle cierpienie na każdego, komu będzie na niej zależeć’.
Albo jeszcze inaczej... Któż stwierdzi czy ślepa, pierwsza miłość faktycznie nie stanowi najgorszego z dostępnych narkotyków? Spełnia w końcu idealnie, wszystkie kryteria wyryte na ostrzegawczych ulotkach, nałogowo rozdawanych w gimnazjach. Budzi euforię, tamuje ból, wydaje się warta każdej ceny. I robi swoje. Ku zaskoczeniu nieświadomych przechodniów, często zwracając światu już nie człowieka. Tylko zwęgloną kupkę resztek.
Więc... Może jej pech zaczął się kilka miesięcy przed tym feralnym październikiem. W deszczowy dzień, kiedy to po konkursie, kompletnie nieproszona wlazła sobie do austriackiego boksu, aby wyrazić swoją pogardę dla zespołu, który ( jej zdaniem przez nieprzepisowe kombinezony) ograł niemieckie osły narodowe. A potem nagle stwierdziła, że skoro już się pofatygowała, to ktoś z obecnych mógłby zaprosić ją na ciastko. Tak w ramach rekompensaty.

Życie jak widać nienawidziło komedii romantycznych. Musiało im na każdym kroku przypominać, iż nie mają prawa schodzić z kinowych ekranów.

Gorzko...

Ale czy ktoś obiecywał słodycz?
                                                         ~~***~~

Na uciekającym powietrzu, bynajmniej się nie skończyło. Niebo pociemniało znacznie bardziej niż przy klasycznym zmierzchu, szykując się do ostatniego jesiennego gradobicia. Z drzew zaczęły opadać szargane wichurą liście. Natomiast okolicę przesiąknęła cholerna cisza. Nie przerywana żadną awanturą, krokiem czy silnikiem motoru.
- Poczekaj – odczuł lekki lęk, gdy zdał sobie sprawę, iż Lenka znacznie bardziej siedzi już na jego kolanach, niż na fotelu kierowcy – poszukamy jakiegoś hotelu.
- Ktoś upierał się, że musi dziś wrócić do Innsbrücku – nie miała zamiaru przesunąć się nawet o centymetr – zmiana planów?
- Innsbrück jutro też będzie stał – musnął przelotnie jej wargi, pokazując jednocześnie jakiś punkcik na tablicy z nawigacją – natomiast my zaraz zniszczymy ten samochód. Dwadzieścia kilometrów Ci pasuje?
- Autostrada do nieba – przycisnęła mu lekko zęby do szyi.
- Autostrada to by była jakbyś czekała na parkingu, wariatko. A dzisiejszej nocy owa normalna, krajowa droga stała się rajem. Moim prywatnym.
- Skoczkowie narciarscy potrafią być romantyczni...- ściągnęła bluzę, rzucając nią bezceremonialnie w tylne siedzenie – czegóż ja się jeszcze dowiem...
- Kochanie... Lena przestań... Albo przynajmniej zjedź na pobocze.
Resztki rozsądku wyraźnie uciekały jej z głowy. A ona nie widziała najmniejszych powodów, dla których miałaby je zatrzymywać. Przecież to była prosta trasa, na dodatek pusta. Bez prawa jazdy można było nią przyjechać. I kompletnie nic złego by się nie stało. Po co więc patrzeć na jakieś marne kodeksy, ustalone przez nadętych urzędników, którzy chyba nigdy nie dostali okazji na zrozumienie słowa miłość? Po co zawracać sobie mózg głupimi przepisami, w chwili wyjmującej Cię spod wszelkich praw.
Brunetka zdecydowanie zbyt wcześnie musiała dojrzeć, poczuć jak to jest mieć na głowie cały swój prywatny światek. Plus niewybaczającą błędów codzienność.
Więc do cholery miała się prawo zapomnieć. Na sekundę, minutę, kwadrans. Nawet na całą dobę. Skupić się na rozkoszy, oddaniu, czy choćby zwykłej przyjemności. Na czułym uśmiechu i niewinnych, choć namiętnych pocałunkach.
Po prostu tego chciała. I chciała wspominać owo narastające szczęście do końca życia.
- Ja mam bardzo podzielną uwagę.

Są sytuacje, w których musimy zapłacić wszystko za coś strasznie maleńkiego. Za jeden ruch, przypadkowe gesty. Istnieją rzeczy równie niesprawiedliwe co nieprzebłagane...
Bo to był w sumie tylko moment, tragicznie króciutki.
Bo zza drzew wyłonił się rząd brudnych, walących się budynków.
Bo na czarnej chmurze ukazała się pierwsza błyskawica.
A potem to dziecko wpadło na jezdnię. Niczym gumowa, podskakująca piłeczka.

I rozległ się grzmot...
                                        ________________________

Wrzesień brzydki, katar gorączka i te sprawy, a nie mogę i nie chcę opuścić nawet jednego dnia. Więc choć to powyżej znacznie bardziej mi się z jesienią kojarzy, to pisałam to w lecie, w towarzystwie leżaka, coli z lodem i sorbetu cytrynowego. Także pozytywne odniesienie jest :P

I zgodnie z obietnicą Kochana, nie wykasowałam z tego nawet jednej kropki, choć wiesz, że mi się trochę nie podoba^^
Buziaki dziewczyny i gdzieś do końca października<3

sobota, 5 września 2015

7. Because we lost it all.

„Mówię, że nikt nie musi wiedzieć o tym co robimy,
Gdy jego dłonie są w moich włosach, jego ubrania w moim pokoju.
A jego głos jest tak znajomym dźwiękiem, choć nic nie trwa wiecznie.
*
Ale to staje się teraz dobre.”
                                            Taylor Swift – „Wildest Dreams”

Wyobraź sobie glinę. Tak, zwyczajną rzeźbiarską glinę. Bryłkę mułu, odcedzoną od tkwiących w niej ziarenek żwiru. A potem zmieszaną z wodą, zawiniętą w plastik, położoną na półce jakiegoś sklepu. Identyczną do tej, która ją przygniata. I do tej leżącej pod spodem. I do setek innych. Bierzesz ją do rąk. Jest zimna, nudna i kwadratowa. Nie pachnie zbyt przyjemnie. Każe Ci kilka razy, ogrzać dłonie, nim zechce w ogóle z nimi współpracować. Musisz przekonać ją do siebie. Ugnieść, uszczypać, wbić w nią kciuka. Przejść przez etap podłości rzeczy martwej. Ten przyrównywalny tylko z oswajaniem leśnego zwierzęcia. I dojść do poziomu tworzywa. Miękkiej zawiesiny poddanej twoim palcom. Gotowej, aby szarpnąć ją w lewo, w prawo, do góry, na dół. Możesz zrobić z nią wszystko. Dosłownie. Uformować dzieło sztuki, mające za kilkaset lat zatkać usta turystom przyszłości. Albo nieforemną zabawkę, która pokryta kolorowymi farbami zawiśnie potem w dziecinnej sypialni. Ale możesz się też nią znudzić. Wyrzucając ją. Bo to taki bezsens. Bo ktoś ją ubrudził klejem. Bo zniszczyła twoją piękną płytkę paznokci. Powodów znajdziesz setki.    
                       
Bez najmniejszego wysiłku.

Boże. Czyż dawno, dawno temu ludzi nie bez powodu porównywano z gliną?
Gdy dorastamy, przypada nam w udziale nieokreślone tworzywo naszej przyszłości. Wyrwane spod opieki tych wszystkich, którzy do tej pory odpowiadali za nas – prawnie lub mentalnie. Możemy sami zadecydować, w stronę czego zawleczemy bagaż życia. Jaki zawód wybierzemy, kogo odrzucimy, a komu zaufamy. A każdy dokonany wybór, nawet najśmieszniejszy zmieni kształt naszej drogi. Uczyni jakiś jej fragment sukcesem, bądź przekleństwem.                                                                                                                                                               
Choć jasne, że czasem pojawią się osoby trzecie. Zazdrośni wrogowie, fałszywi przyjaciele, śmiertelnie choroby czy niespodziewane wypadki. Pojawią się, posypując nas swoim pyłem. Zaburzając barwy, wywołując kolejne trzęsienia ziemi. Budząc poczucie klęski. Wręcz kładąc ową klęskę na naszej wycieraczce. Ale to od nas zależy czy otworzymy jej drzwi i przyrządzimy pyszny, przyprawiony własnymi łzami obiadek. Czy też pojmiemy... Że czasem warto zaliczyć tysiące upokarzających upadków. Dla jednego zwycięstwa. Dla stanięcia na nogi.
Piękne, prawda? I dające nadzieje. Z tym, iz niestety jest jeszcze coś. Diametralna różnica demolująca podobieństwo rzeźby do życia. Bo gdy zmęczysz się upartą gliną, możesz serio wypieprzyć ją do kosza. A potem wypić butelkę dobrego wina, przespać noc, naładować wewnętrzne akumulatory... I następnego dnia kupić kolejną paczuszkę. Zaczynając całą zabawę od nowa. Natomiast rozwalając siebie... Nie dostaniesz drugiej osobowości.

Zostanie Ci tylko naprawa tej poprzedniej. Kontrolowana przez zaciekłą przeszłość. Tajemnicę siedzącą Ci na karku.
~~***~~
                                                                                                  Marzec 2011   

- No to kim była ta panienka? – cyniczna obojętność z jaką to mówiła idealnie pasowała do jej nowego wizerunku. Ktoś kto by jej nie znał, mógłby się przerazić. I uwierzyć, że baśnie o śnieżnych czarownicach nie powstały wcale w głowach dziewiętnastowiecznych twórców.          
- Lena, litości... Która panienka? – odpowiedział, kręcąc ponuro głową. Widać przechodzili już do rzeczywistości, w której tak zwanych ‘brudnych prawd’ nie należało nawet próbować ukryć. Bo przecież stanowiły tylko małe, śmieszne plamki. W obliczu tej największej. Powiększanej z każdą sekundą, przez współdziałający z nią strach. Praktycznie niezmazywalnej.                              
- Aha - splotła palce w koszyk – czyli to kwestia wyższej matematyki. Trochę smutne, ale chyba czas zadać sobie jedno pytanie, w sumie bardzo interesujące. Michi, czy między nami coś jeszcze jest?             
Grymas, który połączył w jeden bolesny łuk oba jej policzki, błyskawicznie mordował siedzącą w dziewczynie królową śniegu. Nie miał kompletnie nic wspólnego z ikoną kobiety wyzwolonej, kobiety pewnej siebie, kobiety raz na zawsze rozcinającej więź, utworzoną na potrzeby młodzieńczego zauroczenia.
- Też nad tym myślę – chłopak utkwił wzrok, w zwijających się, długich palcach, próbujących utworzyć właśnie jakąś skomplikowaną figurę geometryczną – może my nie potrafimy się definitywnie rozstać. A może zwyczajnie nie chcemy?
Tak w istocie oboje znali przyczynę. Tą siedzącą bardzo głęboko w nich. Od prawie pół roku, warunkującą każdy ślepy kroczek. Bo gdy dwoje ludzi razem zrobi coś pięknego, to rozsiewają to na cały świat. Nie sposób nie dostrzec energii bijącej im z twarzy, zarażającej każdą napotkaną duszę. Ale gdy to co ich łączy zespoli zło, chociażby tak strasznie przypadkowe... Poczują się jakby siedzieli w klatce. Wszystkich innych zostawiając na zewnątrz, poza krainą ciążącej na nich tajemnicy. I będą siebie cholernie potrzebować. Do tego co słodkie i tego co podłe. Ponieważ choćby nie wiadomo jak bardzo się znienawidzili – mają już tylko siebie. I tą zepchniętą na margines pamięć o miłości.
- Ja to bym chciała położyć się do łóżka i przespać noc. Bez jakiś chorych wyobrażeń, że coś puka do drzwi, wali w okno. Że po ścianach łażą cienie rodem z horrorów. I znieczulić się raz na zawsze. Uszkodzić sobie nerwy, żyjąc spokojnie z tym mentalnym inwalidztwem...
- Boję się Ciebie – spojrzał jej głęboko w oczy – czasem nie mogę wręcz na Ciebie patrzeć.                                  
- Czasem – podkreśliła ostatni wyraz. Kochała czepiać się szczegółów. Podczas kiedy wielkie sentencje padały i odlatywały, te drobiazgi ciągle trwały w miejscu. Pozwalając jej na nadzieję tlącą się już tylko dla zasady – ale gdy dwie godziny temu, widząc mnie na progu, omal nie rozbiłeś mi czoła o ten pieprzony kaloryfer, to raczej nie było po Tobie widać jakiejś specjalnej odrazy, co nie? Choć pewnie stanowi to wyłącznie dowód, iż jedyną rzeczą między nami, której nie da się zakwalifikować do fikcji, jest dobry seks. 
  
Doskonale wiedziała, że gdyby tak było, ich nieszczęsny związek nie doprowadziłby do takiego nieszczęścia. Nie posiadała przecież cech potłuczonej nimfomanki. Gdyby w tym wszystkim nie dało się odnaleźć cholernie wysokiej dawki uczuć, nie potrafiłaby wyłączyć się na amen. Gdyby nie uwierzyła w szczęście i absolutne bezpieczeństwo, którego była pewna przy blondynie...

Gdyby raz go posłuchała i nie okazała się podłym, egoistycznym tworem bez sumienia!

- Żałośnie dochodzić do takich wniosków w wieku dwudziestu lat – przytulił ją do siebie - Ale kiedyś byliśmy młodzi i zakochani. Mieliśmy istnieć sobie na tej plaży długo i szczęśliwie. Pamiętasz?
-Ty mi to obiecałeś – przypomniała – a teraz nawet nie umiesz spróbować, być ze mną... Rozpatrywując tamten wieczór w kategorii jedynie złego snu.       
- Okłamujesz nas Lenuś – wyglądał tak, jakby sam miał się zaraz rozpłakać – nas oboje. A tymczasem siedzi tu przy mnie mała, zgnieciona dziewczynka, nie jakiś czarny demon z piekła rodem – przycisnął ją do szafy, stanowiącej centrum wąskiego, dawno niesprzątanego przedpokoju - wmawiasz sobie, że jesteś w stanie wszystko wyprzeć, nawet nie życzysz sobie rozmów na ten temat...                                                                                                                                  
– Nie życzę – potwierdziła – bo analizowanie koszmarów minuta po minucie, jak podczas jakiejś transmisji live, nie zmieni przeszłości. Ja miałam tylko jedną decyzję do podjęcia, wiesz? Tą, czy skoczyć sobie z jakiegoś mostu. Albo czy nawalić się proszkami, po których nikt mnie już nie obudzi. I nie. Ani nie skoczę, ani się nie nawalę.  
                                                                    
Chciała mu powiedzieć, że życie to dar. Ale nawet przebrana za wspomnianą królową śniegu, wiedziała, że takie słowa nie przejdą jej przez gardło. Gdyby przeszły, byłaby jak złodziej wynoszący ze sklepu drogocenne towary. I proszący jednocześnie, żeby nie kraść.

Wyrosła na hipokrytkę.

- To dobrze – zdmuchnął jej włosy z twarzy – ja zwyczajnie nie mogę Cię stracić.                                                         
- Nawet takiej brudnej? – zawiesiła to pytanie w powietrzu niczym szklaną barierę, nie przepuszczającą dźwięku, ani chociażby lekkiego oddechu – niepotrzebnej i budzącej strach?                    
- Nawet Lenuś – nie próbował zanegować tego co padło właśnie z jej ust – nawet.

Ponieważ nieuniknione słowa można było opóźnić. Kolejny raz powołując się na nadzieję.  
 
Austriak zakochał się w tej wariatce. Tak, zakochał się. W obsesyjnie bezgraniczny sposób. Ten, który świat przypisuje zazwyczaj tylko kobietom. Była dla niego jak pudełko czekoladek. Gdy pierwszy raz zobaczył ją stojącą w drzwiach – zamknięte. Białe i sekretne, jakby pokryte napisami w obcym, nieznanym mu języku. Ale wystarczyło, że je otworzył, że spędził z nią kilka chwil i rozbłysło wszystkimi możliwymi, słodkimi smakami. Nie pozwalając zakończyć fascynującej obserwacji na gapieniu się.                                                                                           
Bo to ona pokazała mu czym jest znalezienie się na szczycie. W każdym możliwym znaczeniu. Ona sprawiła, iż zamiast lądować bił rekordy świata, choć nigdy w życiu nie dostał jeszcze szansy na wybicie się z progu skoczni mamuciej.                                                                                       
I właśnie z nią spędzał godziny na prowadzeniu poważnych rozmów, na które byli co najmniej o pół wieku za młodzi. A potem siadał na huśtawce, bawiąc się w malutkie dzieci z rozwalonymi kolanami.
Gdyż to było uczucie, które powinno przynosić szczęście. Nie śmierć.
Żadna nie mogła mu jej zastąpić, choć w późniejszych latach wielokrotnie starał się znaleźć udaną wersje ‘podróbki’. Na próżno. Nawet jej marny cień, z którym spotykał się aż do końca, nie zadowalał tamtej tęsknoty. Tęsknoty, mającej źródło w banałach. W tym, że tylko Lena rozbijała maniakalnie szklanki. I wynosiła czajnik do sypialni, aby gotując w nim wodę, ogrzać sobie dłonie. I nie zmywała kąpielowego płynu do ciała, gdyż podobno pięknie pachniał...

- Czyli coś ustaliliśmy – zaśmiała się sztucznie – ani się ostatecznie nie rozchodzimy, ani nie przyznajemy nikomu co nas łączy, zgoda – poczuła ten nagły, paraliżujący atak lęku, gotowy nawiedzać ją znienacka o każdej porze dnia i nocy – tylko czasem tak myślę... Wyjechalibyśmy sobie na drugi koniec ziemi. Przeszli jakieś pranie mózgu, zmienili nazwiska... 
- Skarbie...                                                                                                                                                                                                                                                                                                   
- Przecież wiem, że przed poczuciem winy nie da się uciec. Deszcz zmywa wszystkie dowody, te zewnętrzne. Ale nie oczyści Cię z tego co niewidoczne...
Pod wpływem nagłego ruchu jego ramion leżała już cała na podłodze. Niemal zupełnie rozpłaszczona. A za oknem szalała ulewa. Ciężkie krople wyznaczone widocznie do towarzyszenia im w każdym mniej lub bardziej ważnym momencie. 

Farsa.

- Oh Lenka... Gdyby dało się tylko zapomnieć o wyrazie tamtych oczu...

Zmarszczyła czoło. I zrobiła wszystko żeby zapomniał. Przynajmniej do rana.

„Widzisz mnie z perspektywy czasu,
Splecioną z tobą całą noc.
Spal to do cna...
*
I powiedz, że zapamiętasz tamtą mnie,
Która stała w ładnej sukience, patrzyła na zachód słońca
Kochanie.
Czerwone usta i zarumienione policzki.
Powiedz, że jeszcze się spotkamy, nawet jeśli nastąpi to tylko w twoich najdzikszych marzeniach.
Najdzikszych marzeniach.”

~~***~~
Czasem jest już tak ciemno, że dręczy Cię jaskrawe światło. I tak jasno, że wszystko czernieje zapadając się w mroku. Czerwień wydaje się zbyt naiwna, a biel zbyt mocna. Pozwalasz kamieniom spadać na Ciebie z nieba, a płaczesz nad zadraśniętym palcem. Uciekasz przed polną myszą, aby chwilkę później dobrowolnie wejść do klatki lwa.
Stoisz na rozstaju dróg, kompletnie bez celu. Z rozwiązanymi sznurówkami. Wiesz jak łatwo jest pragnąć czegoś i jak ciężko wyrazić potrzebę... Bo widzisz przed sobą kilka ścieżek. Jedna kończy się rozpadliną, druga wyścielona jest szkłem, trzecia ‘wypływa’ na otwarte morze... A czwarta jest twoim przeznaczeniem. Pełnym zakrętów, lecz prowadzącym do celu.  I właśnie ją przysłania Ci mgła. Nie możesz jej dostrzec, choć wystarczyłoby, abyś przesunął palec o jeden centymetr, żeby poczuć jej drogocenne ciepło.
A Ty czekasz na ładną pogodę, nieświadomie. Z tym, że cierpliwością nie grzeszysz. Wybierając wcześniej czy później, któryś ze szlaków zagłady.
~~***~~
                                               Grudzień 2014

‘Nie da się zrozumieć tego, co dzieje się na początku sezonu z drużyną wicemistrzów olimpijskich’– znudzony głos doświadczonego reportera, wolno wydobywał się z telewizyjnego głośnika, zagłuszając dźwięk stukoczących o podłogę stóp - ‘Oczywiście wszyscy wiemy, jak wielka tragedia spotkała okrągły miesiąc temu największą gwiazdę i niekwestionowanego lidera austriackiego zespołu. Ale czy nieobecność Gregora, faktycznie ma związek z tak tragicznymi skokami jego kolegów, jak ten, na który z wątpliwą przyjemnością patrzyliśmy przed chwilą? Czy może po prostu pewna era dobiegła końca i ostatecznie nadszedł już czas na przejęcie pałeczki przez będących w genialnej dyspozycji niemieckich chłopców?’ 
- Byłbyś łaskawy wyłączyć to pieprzenie?                 
- Mówi się włączyć, brzydki analfabeto od siedmiu boleści – padła natychmiastowa odpowiedź.
Małe pomieszczenie przy olimpijskim obiekcie, przerobione na prywatne królestwo niemieckich skoczków, jak zwykle tętniło życiem. Po posadzce kręciły się ciągle wprawiane w ruch puste opakowania i umieszczone w kątach poduszki, pobrudzone pracowicie makaronowym sosem. Zegar tykał, wskazując, mimo panującego na dworze południa, godzinę drugą w nocy, a Freund z Richardem uparcie kontynuowali swoją, kluczową dla losów świata sprzeczkę. Czyli... Wszystko było po staremu. Zupełnie tak jakby rzeczywistość pragnęła zasygnalizować, że ma głęboko gdzieś niebo spadające ludziom na głowę. I że biegnie do przodu nie znając litości czy wytchnienia. Bez chwili przerwy.
- Włączyć już zdążyłeś. Teraz masz zwyczajnie nacisnąć jeszcze raz ten sam guziczek na pilocie. A potem już nigdy więcej nie brać go w swoje lepkie, małe łapki – mruknął starszy z wariatów – Andi, błagam Cię, wróć do nas, bo ja kiedyś zamknę tego kudłatego niedorobieńca w piwnicy i wrzucę klucz do rzeki - zakończył, wymyślając na poczekaniu adekwatną do sytuacji groźbę. W normalnych warunkach palnąłby pewnie zwyczajnie, że zatłucze Freitaga na śmierć. Ale tego typu żarciki, w obecności Wankiego nabrały niestety zupełnie nowego znaczenia. I chyba miały już nigdy nie wydać się śmieszne.
- Bo my się strasznie o Ciebie boimy – dodał brunet - dni mijają, a Ty tylko płaczesz, oglądasz stare albumy czy gadasz jakieś frazesy o nienawiści, które rozwalając całą, twoją osobowość. Ja nie jestem nieczuły... Tylko już czas najwyższy, żeby to cierpienie przeniosło się na jakiś wyższy pułap. Tak jak podczas ewolucji - dodał poważnie – najpierw były bakterie...
- Zatkaj się już – Sevi kopnął świeżo upieczoną mądralę w kostkę – język serio nie wysycha jak się nim na chwilę merdać przestanie. A usta drogi Rysiu, służą do zamykania jamy gębowej.

Oni byli nieznośni. Wkurzający i ślepi. Ale jakoś nie umiał zupełnie ich olać. I to wbrew pozorom nie wynikało z przyjaźni, a z cholernej słabości. Bo tak bardzo pragnął znowu stać się jednym z nich. Tęsknił do absurdalnych rozmów i zapisywania głupawych sentencji na puszkach po piwie. Do wiary we frazes głoszący, że w każdym człowieku drzemie coś dobrego.  I że nawet, gdy kompletnie tego nie widać to warto powalczyć o jedną czy drugą zabłąkaną istotę.

Tak... Naiwność rozwaliła mu zbyt wiele. I chyba odebrała własny charakter. Bo nie chciał już być naiwny. Nie chciał chodzić po świecie rozdając radość na prawo i na lewo.
Natomiast coraz bardziej chciał zemsty.
Bo jak przystało na brata uważał Lenkę za władczynię uśmiechu. Promieniejącą tak mocno, iż pewnemu panu zaczął wyraźnie przeszkadzać jej blask. Więc pomalutku, krok po kroczku, postanowił zrobić wszystko, aby zgasić ten płomień. Aby nigdy nie połączył się on ze światłem słońca i nie stworzył niczego nieśmiertelnego.
Tak, rozwalił ją na kawałki. A potem zabił popioły. To znaczy nie według policji, sporządzającej na podstawie swoich analiz, plus innych gierek pozorów, całą listę ludzi, z którymi mała siostrzyczka mogła ostatnio mieć na pieńku. Ale w gruncie rzeczy... Ostatni upadek miał najmniejsze znaczenie. Był tylko decydującym elementem domina. Domina, które nie powstałoby, gdyby ten potwór jej tak w sobie nie rozkochał. I nie popchnął w bliżej nieznanym miejscu i czasie pierwszego  klocka. Pierwszej błędnej decyzji, która wciąż jawiła się jako jedna wielka niewiadoma.
I której z pewnością nie podjęła ta biedna, poczciwa dziewczynka.

Smutne, że niektórzy jak widać nie posiadali sumienia. Więc jak w takim razie mieli zapłacić za to co zrobili?

- Twoja własna narzeczona twierdzi, Andi... – Severin pomachał mu dłonią przed oczami.
- Moja dziewczyna was na mnie nasłała?
- Zaraz nasłała. Zwyczajnie nie radzi sobie z tym co siedzi Ci w głowie. I ma świętą rację, prosząc o pomoc kogoś mądrego i doświadczonego. Bo moim skromnym zdaniem Ty się nie tylko dręczysz samą stratą Leny, wiesz? Od jej pogrzebu masz w spojrzeniu jakąś rządzę krwi. A niezależnie o co chodzi, tudzież z jakiej racji to przed nami wszystkimi ukrywasz, to pamiętaj, samoosądzanie jest karalne.

Miał gdzieś, że karalne. Ale ciągle nie potrafił zlekceważyć jej próśb. I tego smutnego, powtarzanego jak mantrę ‘nie dociekaj’.
Powiedziała kiedyś przecież, że gdyby poznał prawdę, to czułby do niej już tylko wstręt...

- Ja się nie mogę ożenić, starzy – wyleciał nagle z drobnostką, która miała ten znaczący walor, iż można było komuś się z niej zwierzyć – to nie ma sensu. Ona potrzebuje normalnego faceta. Marzy o bliskości, a w takiej dawce, jaka powinna cechować małżeństwo, ja już jej tego nie ofiaruję.
- Nie każdemu odwala po ślubie – przypomniał delikatnie Freund – niektórzy serio chcą ze sobą być. I czasem nawet wychodzi.
- Kobiety się lubią obrażać – kontynuował Richie – więc lepiej nie podejmować takich decyzji pod wpływem emocji. Zresztą gdybyś ją rzucił to kto by się zajął twoim domem, praniem, młodą, plus ogólnym ogarnianiem Ci życia?
- Ten argument ekonomiczny z pewnością do niego przemówił – jęknął wściekle blondyn – troszeczkę szacunku. Ja serio mam wrażenie, że w sierpniu dziewięćdziesiątego pierwszego był zbyt wielki upał. I przygrzało Ci w ten kretyński łeb, zanim jeszcze zarósł kudłami.

Aha. W sierpniu. Czyż idąc tym tokiem myślenia dało się odrzucić myśl, iż marzec tamtego roku stanowiła jedna, wielka noc polarna? Raczej nie dało.
A Lenuś urodziła się zbyt wcześnie. Miała przyjść na świat dopiero w połowie słonecznego kwietnia. Wtedy gdy wszystko jest już żywe i ciepłe.

- Ja nie mówię o rzucaniu Freitag – wyjaśnił – porzucenie kogoś ma wydźwięk negatywny, brzmi jak pozbywanie się zbędnych ciuchów. Chodzi mi o zwrócenie wolności. Jessie nie kochała Leny i nie ma obowiązku całe życie nosić po niej ze mną żałoby... A poza tym wszystkim...
- Pojedziesz z nami na zawody, pooglądasz wieczorami mecze – widać postanowili zmienić już ton głosu na autorytarny – i przemyślisz te decyzje na spokojnie. Pod naszą opieką i naszą kontrolą Wanki. Jesteśmy niemieckimi skoczkami. Jak jeden ma problem to mają go wszyscy.
- Mogę nawet z Tobą siedzieć zamiast imprezować.
- Słucham?
- Taka umowa. Ty się spróbujesz ogarnąć, a ja zacznę post ścisły. Choćby miała mi wejść pod prysznic miss Stanów Zjednoczonych w samym szlafroku. Dla mojego przyjaciela wywalę ją na korytarz. I miss Meksyku też wywalę. I jeszcze...
- Lenuś tak bardzo lubiła cztery skocznie – usiadł na podłodze, próbując wytłumaczyć tym kretynom, że już nigdy nie będzie jak dawniej – wiecie, że zawsze uwielbiała z nami jeździć na zawody. A wtedy wręcz przeciwnie. Wolała siedzieć sobie pod kołdrą z ciepłą herbatą, przygryzać pastylki miętowe i notować tym swoim zgrabnym pismem wszystkie pary po kolei. Zawsze większość się jej sprawdzała. Wyniki potrafiła obstawić jak nikt. Nawet rok temu wygłówkowała po Engelbergu, że Diethart wygra turniej...
- Znalazłem płyn do mycia naczyń – wrzasnął niespodziewanie brunet. Musiał zwyczajnie przerwać ten słowotok, który od ponad miesiąca trwał już dzień w dzień. I co stokroć gorsze, nie przyniósł jeszcze niczego dobrego – ale wysechł. I na dodatek jest zielony, drań – wziął głębszy wdech - Andi... Kto będzie nosił na rękach zwycięzcę konkursu w Bischofshofen, jeśli nie będziesz to Ty? Zwycięzcę, znaczy się mnie, bo ten próżny, ordynarny Severin ma w tej kwestii jakieś wątpliwości.

Milczenie.

Cóż... Pewnego dnia świat i tak spojrzy mu w oczy.
- Umowa stoi – podsumował podając wariatowi prawą dłoń.

Do stycznia będzie gotowy. A jeśli nie to przynajmniej będzie musiał być.
                                                         _________________

No tak dziewczyny. Ja wiem, że to nie miejsce na epizodyczne występy niemieckich stworów, no ale na świecie musi być coś dobrego, prawda? I kolejny rozdział, który dobitnie wyjaśnia i zamyka tą nieszczęsną przeszłość mam już gotowy. Więc zostają do napisania ostatnie dwa, z którymi nie wiem co będzie, bo ja już nie mogę się wygrzebać spod książek. Ale kalkuluję, że tak czy siak do świąt będzie po wszystkim.
Bużki Skarby i trzymajcie za mnie kciuki, jeśli ktoś ma jakieś szczęśliwe<3