piątek, 27 listopada 2015

10. It's so quiet here.

‘Czy możemy wierzyć we wszystko, co przeczytamy, co powiemy?
Co bierzemy za prawdę i co jest rzeczywiste?
Nic nie jest złamane lub zapomniane - taka jest umowa.
*
My wszyscy kłamiemy do lustra,
Okłamujemy samych siebie.
Kryjemy się w blasku,
Okłamujemy lustra.’


Wszystko na tym cholernym świecie dzieje się tak szybko. Jakby historia jednego człowieka, była tylko tchnieniem wiatru. Wielkie nadzieje, ciepłe słowa i powolne gaśnięcie zamykają się w kilkudziesięciu marnych latach. Jakże żałosnych, przy całym morzu wieków, jakie objął sobą wszechświat. Morzu, które uchodzi do oceanu zegarków. Przedmiotów banalnych, lecz bardziej burzliwych i różnorodnych niż pobudzone nagłym sztormem fale.  
Gdyż są zegarki małe. Przeznaczone do włożenia pod poduszkę, tykające delikatnie i napominająco, w rytm naszych, sennych oddechów. Łatwe do wyłączenia, jednym, niezbyt kontrolowanym ruchem dłoni, wytrąconej z błogiego stanu spoczynku.         
I duże kuchenne zegary, pamiątki rodzinne, kojarzące się ze ścianami muzeów. One biją głośno, często niepoprawnie. Trzymamy je w domach, z powodu dawnych, dobrych chwil, których były świadkami.    
Są nawet uparte budziki telefoniczne. Dopasowane do naszych czasów, w których wszystko musi być błyszczące, elektroniczne i ślepo poddane otaczającej je modzie. Tych nie da się już tak oszukać. O czwartej czy piątej rano wyrywają nas spod bezpiecznej pościeli dźwiękiem nagłym, wybranym przez nas samych, zwielokrotnionym przez męczące wibracje.
I jeszcze sławne, dwunastoliczbowe tarcze z ogromnych budowli. Rozprowadzające swój mocny ton na całe wielkie miasto, pełne istnień słabych i silnych, szczęśliwych i rozbitych. Brutalnie przypominające, iż pora już zakończyć romantyczny wieczór czy cudowny urlop.


Tyle pomiarów czasu. Tyle przypomnień, że z każdym niezauważalnym przesunięciem najmniejszej wskazówki, zostaje nam go coraz mniej  Bo przestrzeń się przesuwa. Chodnik, po którym stąpamy, następnego dnia nie jest już tym samym chodnikiem. Nie ma na nim pozostawionych w biegu śladów naszych butów. Zatarły je inne, tętniące plusem innych tętnic, innych marzeń. Otoczenie też się zmieniło. Owady, których lot podziwialiśmy kilkanaście godzin wcześniej pozjadały ptaki, drzewa utraciły liście, a lakier na parkowych ławkach, stał się bardziej wyblakły.   
I to zjawisko wzbudza momentami taki cholerny bunt. Aż chciałoby się zdemolować każdy zegar. Zatrzymać – w dosłownym, fizycznym sensie - spojrzenia, przyjazną woń w powietrzu, drobne, lecz znaczące gesty... I być. Przejmować się tylko tym bytem. Jako tworem niezniszczalnym i niezmąconym.
Ale tak się nie da. Bo nawet gdyby serio ukręcić sprężynki wszystkim tykającym na Ziemi budzikom, gdyby pracowicie pogruchotać im bateryjki to... To nic nie pomoże. One nie są czasem. Stanowią tylko jego symbol, są niczym flaga, pod którą gromadzą się wartości niemożliwe do spalenia.
My – ludzie nie wygramy z przemijaniem, nigdy, nawet za miliardy lat. Możemy tylko je zrozumieć i uszanować. Nie zwalać na nie własnych niepowodzeń, tego, iż nie chciało nam się otoczyć swojego szczęścia murem serca. Tym najtrwalszym, głuchym na starzenie się ciała czy osłabienie myśli.


I w sumie to żałosne. Ale choć zegarki wzbudzają w nas nienawiść, choć w linii prostej kojarzą się z przeklętymi, poniedziałkowymi porankami... Wreszcie, choć potęgują lek przed worami pod oczami, oraz zmarszczkami na twarzy... To jakże często zapominają o przekazaniu niektórym tego, co najważniejsze. O przypomnieniu, że nasze życie nie jest nieograniczone.
Że pewnego dnia, szarego i pospolitego jak wszystkie inne, po prostu będzie za późno.
Nawet na miłość, choć to stwierdzenie względne, bo ona jest wieczna. Na słowa, które padły, podczas gdy nigdy nie powinny paść. I na te cisnące się na usta, a nieme. Tak bardzo upragnione, lecz niewypowiedziane.


Bo zawsze mówiąc smutnym głosem ‘do kolejnego razu’, warto się zatrzymać, warto złapać uciekającą chwilę. I podporządkować się impulsowi, który choć tandetny, ciągnie nas do tego co dobre.
A nóż to nasza ostatnia szansa...?
I co?
I wbrew egoistycznej pewności siebie kolejnej już nie będzie.
Zostanie tylko wiatr. Ochładzający powietrze nad grobami. Ludzi i uczuć. Oraz mądrość, która byłaby taka piękna. Gdyby nie dochodziło się do niej tak strasznym kosztem.  
~~***~~

‘Więc nie trzymaj się tych rzeczy, których nigdy nie miałeś.
Po prostu pamiętaj, że jesteśmy dobrzy, źli, cudowni’
Styczeń 2015


Filigranowa, z pewnością jeszcze nie nastoletnia dziewczynka siedziała w kącie szatni, grzejąc sobie palce o kubek z herbatą i niechcący uniemożliwiając skoczkom dalsze prowadzenie dyskusji.
- Gregor, czyje to jest dziecko?
Kiepsko ukrywana irytacja, odbijająca się od ścian nieszczęsnego pomieszczenia, powróciła do niego ze zdwojoną siłą, nie pozwalając płytkim oddechom, na choćby minimalne odciążenie szybko unoszącej się klatki piersiowej. Tak cholernie chciał już zakończyć tą rozmowę. Marzył, aby bez żadnej taryfy ulgowej usłyszeć w jaki to sposób, jego siostra przyznała się własnemu mężowi do swojego pieprzonego romansu.
Ją  zawsze wkurzało to słowo ‘romans’. A on tak cholernie często go używał, gdy próbował nią wstrząsnąć. Bo przecież było idealne, do wizji rzeczywistości, którą poznał. Bo oznaczało coś złego, niepoprawnego i wymykającego się spod jakichkolwiek zasad. Bo kojarzyło się z odrzuceniem miłości. Z zaprzeczeniem wszystkim obietnicom, oraz ze sprowadzeniem pięknej magii do chwilki przyjemności. Pustej i lekkomyślnej.  
- Tego to ona akurat mi nie powiedziała.
Ona? Usiadł na podłodze, a jego oczy utkwione w małym stworzonku, które zajęte zajadaniem piernika, w ogóle nie zwróciło uwagi na ich wejście, stawały się coraz to większe i większe. Od początku coś mu się tu nie podobało. Niby austriaccy zawodnicy notorycznie angażowali się w akcje charytatywne i biedne dzieciaki brane przez nich na zawody nie stanowiły dla nikogo żadnej niespodzianki. Ale w tej istocie coś było. Coś co błyskawicznie zapaliło mu w mózgu czerwoną lampkę.
- Ona – szatyn jakby wyczuł totalną niemoc w głosie Andiego – Lena.  
Że co proszę?
Dziewczynka na dźwięk imienia brunetki, wreszcie podniosła głowę, bacznie przypatrując się Niemcowi. Była taka drobna i wyraźnie przerażona. Jakby skulona w miejscu i niemogąca się poruszyć. A przez twarzyczkę biegła jej długa blizna, nasuwająca myśl, iż ta kruszynka ma w sobie coś ze staruszki.
Chłopak wyczuł, że czas spuścić z tonu. I definitywnie przełożyć upragnioną konwersację ze szwagrem na później.
- Hej – szepnął delikatnie, machając dziecku ręką – jak się nazywasz?
- Jesteś bratem Lenki? – zamiast odpowiedzieć, mała otworzyła usta, pokazując mu jak bardzo jej wyschnięte policzki są suche i wyblakłe – bo Lenka była najważniejsza – przesunęła dłoń w kierunku plakatu z reprezentacją Austrii – dla nich. I dla mnie trochę też. Ale ja tego nie rozumiem.
- Słucham? – ten protest wyrwał mu się z gardła w sposób niekontrolowany, okrutny i bezwzględny – Gregor – odwrócił się, radykalnie sciszając głos – możesz mi powiedzieć kto ją tu przywiózł? I kto do jasnej cholery, opowiedział jej o mojej siostrze?


Przecież to niemożliwe. Irracjonalne, absurdalne i chore.
Ale oczy dziewczynki były tak strasznie lenkowate. Wyglądały jak spodki, wielkie i chłonące ból, w ten naiwny, ufny sposób, tak obcy wszystkim dorosłym. A dookoła nich biegły niesforne, lekko falowane, jasne włoski.
- Ile Ty masz lat? – wyrzucił szybko, bojąc się, że za moment, zwyczajnie stąd ucieknie.
- Dziewięć – odparła jąkając się. Każdy głupiec wyczułby jak strasznie ją wystraszył. Gapił się na nią, jakby to ona stanowiła źródło całego zła tego świata. Albo jakby został jakimś psychopatą i pragnął uporczywie się jej pozbyć.
Dziewięć. Jego mózg potrzebował dobrej chwili, na wykonanie najbanalniejszych, matematycznych obliczeń. Dekadę temu Lena miała czternaście. Była tym ciągle wspominanym, wszechobecnym ognikiem szczęścia, jasnym i przejrzystym. Życie z nią było idealnie.
I oni z pewnością się jeszcze wtedy nie znali.
Na krótki moment spróbował się uspokoić.          
- Pójdziemy na spacer? – rzucił przepraszająco, po raz kolejny zdając sobie sprawę, jakim  debilem stał się przez to, co się zdarzyło – tu jest taki piękny, biały śnieg.
Do wszystkiego co ostatnio narobił doszedł jeszcze fakt, iż zmieszał właśnie z błotem, niewinne stworzenie. Tylko i wyłącznie dlatego, że miało jakiś niewytłumaczalny związek z brunetką.
- Fajnie by było – mała  znów uśmiechnęła się lekko, odzyskując błyskawicznie ufność – ale wszyscy mówią, że ja nie umiem chodzić, wiesz? Już nie.
Kilka sekund później Bergisel zawrzała od kolejnego okrzyku, rozgrzanych imbirowym piwem kibiców. Kilka rac zagęściło powietrze swoją, niezbyt przyjazną wonią dymu.
A bajeczka o ofierze i jej kacie uniosła się ku górze. Czyniąc czerwone smugi, wypuszczone przez szczęśliwych, działających w dobrej wierze fanów, znakiem ironii i obłudy. Krwawej obłudy. Bo podobno każdy anioł ma w sobie choćby jeden diabelski pierwiastek.


Miało minąć jeszcze kilka, niemiłosiernie ciągnących się miesięcy, zanim dowiedział się do czego Lena faktycznie ‘była zdolna’. Ale jego świadomość przeniknęło już coś innego. Tak koszmarnego, że tamto wydało mu się później tylko przykrą, logiczną konsekwencją.
Nie tylko nie znał życia swojej siostry. Nie znał też jej samej.
I pielęgnował pamięć kogoś, kto od kilku lat nie istniał.

8.11.2014  


‘A wszystkie twoje nocne potwory, one wracają do życia,
Więc obejmujesz je w nadziei, że przetrwasz,
Odurzony strachem i płomieniami.
Paranoja krąży w twoich żyłach’.

- A teraz nadal będziemy żyć, jak gdyby nic się nie stało Lenuś, co? – sam nie rozumiał czemu od kilku dni, znów zwracał się do niej w tak delikatny, wręcz troskliwy sposób. Bo czuł się jak pociąg, jadący jednocześnie na północ i na południe. Z jednej strony kipiało w nim ciągle od zazdrości. Dziewczyna doskonale wiedziała co robi biorąc ten ślub. Musiał jej to przyznać - trafiła w czuły punkt, idealnie - niczym zawodowy strzelec. Inna sprawa, że jej zgaszone oczy nie wydawały się ani trochę bardziej spokojniejsze i szczęśliwsze niż pół roku wcześniej.
- Warto było? – szepnął nie uzyskując odpowiedzi na poprzednie pytanie.
Gdyż równowagą dla zazdrości był przeraźliwy żal. Bunt przeciw pustce. I tragiczne wyrzuty sumienia, które dało się przyćmić osobno. Ale nie wspólnie.
- Jestem potworem – odparła zupełnie codziennym głosem, nawet delikatnie się uśmiechając – jeżeli z takim spokojem patrzyłam się wczoraj na to co zrobiliśmy... Mogę sobie znaleźć jeszcze dziesięciu kochających mężów, Michi. Grać akurat umiem. Tylko to i tak mi nie pomoże.


Nie ma siły, która rozpuści kamień.


O tym, że nie zabiła tego nieszczęsnego dziecka dowiedzieli się w sumie przez zupełny przypadek. Przez jakiś głupi program telewizyjny o porzuconych maluchach, który Lena oglądnęła wraz z wielbiącym każdą, potrafiącą ją zaciekawić bzdurę Gregorem. A potem wystarczyło już przejrzenie kilku gazet, stron internetowych jednej czy tam drugiej fundacji.  I wszystko złożyło się w całość. Czas i przestrzeń. Plus bijące z każdej możliwej strony oburzenie.
Strach nie grał tu obecnie żadnej roli. Właściwie już przestała się bać, że ktoś każe jej odpowiedzieć za to co się stało. Mogła sobie na luzie trafić do więzienia. Przecież małżeństwo też było więzieniem – jeszcze gorszym, gdyż symulującym raj . Nie wspominając nawet, o tych ciągle zmienianych, niszczących rysy twarzy maskach.
Szło o coś zupełnie innego. Niezrozumiałego. Tak samo jak wszystko co działo się dookoła.
Po prostu musieli zobaczyć tą istotkę. Przy pierwszej lepszej okazji, udając turystów zaangażowanych w durne akcje charytatywne. Bez jakiś górnolotnych postanowień, obietnic i nawróceń. Tylko zwyczajnie, pod wpływem nagłego impulsu.
Bo ulegać impulsom, to oni akurat potrafili idealnie.


- Ja zwyczajnie nie wiem co teraz czuję – oparła mu głowę na ramieniu – ale chyba po prostu coś dziwnego – dodała prędko – dziwniejszego od nicości.
- Staliśmy przed tą szybą z godzinę – mruknął chłopak. Spodziewał się, iż widok ich ‘ofiary’ mocno zaboli Lenę. Tymczasem wyglądało na to, że już on sam był znacznie bardziej przerażony i przejęty – a ta biedna mała ani razu się nie odwróciła. Tylko patrzyła przez okno. Ignorując wszystkie zabawki, ciastka, ludzi.
- Dzieci pamiętają – zacisnęła wargi, jakby to wszystko było cholernie oczywiste – detale. Szczegóły, które nam już dawno wyleciały z pamięci. I czasem sobie tak myślę... – zawahała się na moment – że lepiej jakbym jednak ją wtedy zabiła.
- Słucham? – blondyn odsunął się od niej – nie Lena, przecież Ty...
- Mój brat wmawia sobie, że jestem dobra – wzruszyła ramionami – i mój mąż to sobie wmawia. Ale kto jak kto, Ty wiesz najlepiej na świecie, jaka ze mnie szmata – położyła mu dłoń na policzku – mówię to, bo z dwojga złego to już była litościwsza opcja. Wolałbyś umrzeć, czy leżeć w nocy na jakiejś ciemnej jezdni pełnej wszelkich możliwych lęków? A potem stracić dom, bo Twoi rodzice wyrzekną się Ciebie, nie chcąc męczyć się całe życie z kaleką? Plus włóczyć się po jakiś brudnych ośrodkach. Śmierć w porównaniu z samotnością to naprawdę piękna nagroda.
- Uspokój się już – przycisnął jej palec do ust, chcąc zatrzymać potok słów, jeszcze bardziej nakręcający karuzelę zła, na której siedzieli.
Była zawsze tak przeklęcie niezrozumiała. Na zmianę cierpiała i miała prawdę w dupie. Jej ręce wydawały się raz zimne, a raz cholernie gorące.
A za szmatę to się uważała. Bo on od czterech lat zachowywał się jakby myślał o niej jak o ścierce do podłogi.   
- Wiesz czemu chciałam tam pojechać? – wyznała cichutko – liczyłam, że pęknę. I że zwyczajnie się poryczę, przy masie obcych ludzi. Ale nic takiego się nie stało. Płakać to ja już umiem tylko jak wleję w siebie trzy butelki. A jeszcze lepiej wyląduję na dodatek w łóżku z jakimś piątym, dziesiątym, czy dwudziestym, którego w zasadzie nawet nie znam – popukała się po czole – taka zabawa poślubna.
Wcisnęła twarz w poduszkę, jakby błagając miękki materiał, aby wchłonął choć odrobinę jej podłości. Firanka w oknie powiewała, smagana podmuchami wichru, a zegar brutalnie dobijał do wstrętnej piątej nad ranem.
Tej, która nastąpiła po równie nikczemnej czwartej. I poprzedziła obrzydliwą szóstą.
- Na co my właściwie liczymy? – położył się obok niej, delikatnie dotykając jej pleców.
Westchnienie. I cichutki jęk.
Miała koszmarnie napięte wszystkie mięśnie. Każde przesunięcie jego palców, powodowało kolejny skurcz i grymas, jeszcze bardziej wykrzywiający jej twarz. Austriak widząc to, przełożył rękę w kierunku ciemnych kosmyków włosów, zdobiących prześcieradło. Właściwie nie pamiętał już ile lat minęło odkąd ostatni raz głupawo cieszył się ich miękkością. I splatał z nich niedbałe, szybko rozpadające się warkoczyki.
Raniące wspomnienia.
Gdyż w sumie teraz była mu praktycznie obca. Co w połączeniu z chorobliwym uzależnieniem dawało tragiczny obraz.
Ich dziecinne uczucie spadło z tej spirali, na którą się wpakowali. Po czym wcale nie wyparowało. Tylko leżało na ziemi, takie pokruszone, martwe i gnijące. Prześwitujące nawet przez zamknięte oczy. Zmuszające aby się w nie wpatrywać. Ciągle. Bez zrozumienia.     
A jeszcze gorsze było, iż ściskał ją za dłoń ozdobioną obrączką. Leżąc pod ślubnym zdjęciem jej i Gregora. W sypialni, którą tamten wymalował na jej ukochane kolory.
I chciał stwierdzić, że to cholernie niemoralne. Pewnie nawet by to zrobił, odruchowo.
Gdyby tylko którekolwiek z nich kojarzyło jeszcze definicję słowa moralność... Tak bliską, bo człowiek choćby dla zasady pragnie uszczęśliwiać innych. A jednocześnie tak daleką, z winy tego, w co się wpakowali. Całych, ostatnich czterech lat. Tego dziecka i wszystkich mniej lub bardziej pokaleczonych osób.
Więc nie mówił - nic. Mógł tylko poczuć jak oddech Leny na moment staje się głębszy i wolniejszy. Dziewczyna wtuliła się w niego, po raz kolejny licząc na chociaż kwadrans błogiej ciszy.
Prosząc destrukcyjny ogień o pozostanie za drzwiami. O króciutką przepustkę od tego co odbierała jako karę.
- Bądźmy sobie dziś tak po prostu – zaczęła – zanim nie wstanie dzień.
- Przecież jesteśmy.
- Tak jak teraz. Nie ruszajmy się, nie ściągajmy z siebie ubrań... Tylko bądźmy.


I byli.     
W kolejnej nic nieznaczącej chwili, w której te resztki dobra próbowały wydostać się na światło poranka. Ale nie mogły. Bo ciągle nie niosły za sobą żadnego poczucia odpowiedzialności, ciągle tak strasznie krzywdziły.
Więc przegrały z maskami. I dołączyły do gruzów. Przekonane, że za jakiś czas, zostaną przykryte przez następne, równie pokonane i żałosne. Co jednak nie nastąpiło.    


Bo w zwyczajnym ludzkim wymiarze, tych dwoje już nigdy się nie zobaczyło.
Bo życie znowu wygrało, dało lekcję. Pokazało, że dojrzałe decyzje na tej planecie zdecydowanie zbyt często wiążą się ze śmiercią. Że wielu ludziom nie wystarczą porady i wewnętrzny głos, mówiący co mają zrobić ze swoją zniszczoną rzeczywistością. Wręcz przeciwnie – trzeba im wstrząsu. Nawet tego najgorszego.  


Początek musi być jakimś końcem. A koniec to zawsze łzy.


Łzy topiące właśnie te raniące, nieroztapialne skały.
~~***~~


Kilka godzin później Lena siedziała po turecku na kanapie w salonie i z tym samym sztucznym uśmiechem próbowała przywitać własnego męża. Bukiet czerwonych róż. Małe, gustowne kolczyki w kształcie trójkątnych bryłek. Owoce w czekoladzie, stanowiące jej przysmak z dzieciństwa. Ale przede wszystkim te brązowe oczy wpatrujące się w nią jakby naprawdę była piękna. I jakby stanowiła prawdziwy, szczery skarb.
- Tęskniłem kochana – połaskotał ją lekko po policzku, z niepokojem zauważając kieliszek na kolanach Niemki i sińce wyłaniające się spod sprawnie nałożonego pudru – Ty znowu nie spałaś?
- Musiałam posprzątać – odparła wymijająco, zupełnie jakby ostatnia noc, była pierwszą w jej życiu, którą spędziła z otwartymi powiekami – odkurzyć, ogarnąć się...
- Lenuś. Serio myślisz, że mi trochę śmieci na podłodze przeszkadza głuptasie?
- Lubisz porządek – skomentowała sucho. Pojedynek, który toczyli  czasem serio wydawał się już zabawny. A chłopak ewidentnie zachowywał się jak hazardzista. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że ich związek funkcjonuje w absolutnym oderwaniu od rzeczywistości.
To był istny fenomen mistyfikacji - wprowadzenie w nią elementu najszczerszej prawdy.
- Przecież Tobie jest zimno wariatko – nie wracał już do poprzedniego wątku, widząc iż po raz kolejny zupełnie nic nie wskóra – ubierz przynajmniej skarpetki. I jakiś szlafrok. Czekaj, już Ci przyniosę...
- Przestań Gregor – poklepała się po udach – nie umrę na zapalenie płuc. I proszę – nie skończyła bo Austriak zamknął jej usta delikatnym pocałunkiem – proszę...
- Za cmokaniem też tęskniłem – zadeklarował – tydzień nawet bez takich drobiazgów to zdecydowanie zbyt wiele.
Jeden szczegół. Dla kogo bez dla tego bez.
Poleciał na górę, a ona była stuprocentowo pewna, iż wróci nie tylko ze szlafrokiem, ale i z ciepłymi kapciami, kocem oraz czymś dobrym do picia. I w sumie... Właśnie.
Przejechała palcem po spierzchniętej, górnej wardze, a potem mocno wbiła go w dolną. Dziwnie się czuła kiedy on ją całował. Dokładnie - dziwnie. Zdecydowanie nadużywała tego pozbawionego namiętności określenia. Ale po prostu wydawało jej się, że to ściera barwy z jej maski. I że w końcu, dzięki takim banałom na jaw wyjdą wszystkie grzeszki, jakich się dopuściła.
Zresztą to też było złe słowo. Grzeszki to mogło mieć dziecko kradnące cukierki ze sklepu osiedlowego. Albo piętnastolatek, który pierwszy raz przesadził z piwem na imprezie. A nie ona. Ona zwyczajnie – gdyby zapomniała – była TĄ szmatą. I nie potrzebowała znajdować do określania siebie żadnych wyrażeń zastępczych. Ani wyszukanych przenośni.
- Najlepiej masz jeszcze poduszkę – delikatny powiew ciepłego materiału nakładanego na jej ręce przyjemnie połaskotał ciało – i prześpij się po prostu tutaj, skoro nie chce Ci się iść do łóżka. A ja zrobię obiad, co? Chcesz spaghetti, czy jakąś sałatkę?
Żałosne. Zerwała się rano i nałożyła wszystkie te kremy i tusze, na których punkcie miała już niezdrowy przekręt. Ale nawet nie pomyślała aby ściągnąć z siebie koszulkę blondyna, w której paradowała od dwóch dni. Bo przecież to twarz świadczyła o człowieku. Nie było kwestią przypadku, że aby się ukrywać nie zasłania się dłoni czy stopy. Tylko właśnie ją. Wyłącznie ją.
- Niedługo zacznie się sezon. Nie będziesz tu tkwić, zgoda? Zabiorę Cię na tyle zawodów na ile się da. Zobaczysz, że to będzie cudna zima.
Zawody. Zawody i skandale.


Na samym początku wzdrygała się na każdy dotyk Gregora. Od razu założyła, że będzie dla niej nikim, no może właśnie pomijając funkcję kolejnej kary - zapychacza przestrzeni i chodzącego wyrzutu sumienia w jednym. Ale z czasem... Pomału ten wewnętrzny wstręt zaczął się ograniczać. Do chwil najintymniejszych. Tych, które powinny być skutkiem jedynie prawdziwie pełnego i głębokiego związku. Zaczęła natomiast lubić gdy traktował ją jak małą dziewczynkę. Głaskał, częstował porządnie zaparzoną kawą, otwierał usta zupełnie jakby zaraz miał opowiedzieć naiwną bajkę o krasnoludku... Bo wedle jej mózgu zwyczajnie został jej drugim bratem. Czyli kimś kto przełyka wszystkie kłamstwa. A nawet gdy już widzi prawdę, zwyczajnie wrzuca ją do pierwszej, lepszej czarnej dziury. I jest gotów odwołać się do wszystkiego, byleby tylko jej nie zaakceptować. Bo chce dbać. Dbać i kochać. Na co nie ma ani odwagi, ani zdolności. Nie ma wolnej woli. Gdyż jest od niej uzależniony. A przecież na dłuższą metę nie istniało coś takiego jak dobre uzależnienie, uzależnienie łatwo 
wyleczalne, uzależnienie bezbolesne...

Coraz częściej czuła nagłe przypływy żalu, gdy na nią spoglądał. Uważała, że owszem - oni zasłużyli żeby wylądować na tym dnie. Sami się o nie prosili i nie powinni liczyć na żadną nadzieję. Do końca życia, a jeśli istniało coś później to jeszcze dłużej. Ale Gregor absolutnie nie zasłużył. Miał w sobie zbyt olbrzymie pokłady bezinteresownej, ogromnej miłości. I ewidentnie gdyby na tym świecie istniała sprawiedliwość z pewnością poznałby jakąś uczciwą, piękną kobietę. Idealistkę, która tak jak on patrzyłaby na otoczenie przez ułudne, różowe okularki. I żyli by sobie długo i szczęśliwie, serio niczym w jakiejś bajce.
Wiedziała o tym. Więc może jednak ‘szmata’ to było zdecydowanie zbyt mało? Może podłości jaką stanowiła nie dało się opisać? Niczym.
- Nie powinnam raczej jeździć na skoki – nagle jakaś niespotykana siła zwyczajnie otworzyła jej usta. I ciężko było stwierdzić na ile procent tą siłą był alkohol. Na ile chora, egoistyczna ciekawość, chcąca zamienić wszystko dookoła w jeszcze większe gówno... A na ile nieświadome pragnienie końca. Cokolwiek ten koniec miałby oznaczać. I dla kogokolwiek – wiesz, różnych rzeczy być się mógł dowiedzieć po takich zawodach.
Różnych... No dalej wódko. Rządź, rób co chcesz. I tak to już nie ma znaczenia.
- Kochanie – o dziwo, szatyn wyjątkowo jak na niego szybko pojął o co chodzi – serio przejmujesz się jakimiś plotkami? Boże dziewczyno, przecież Ty się wychowałaś w tym światku.
- Nie zaprzeczę – przybrała ponury wyraz twarzy – święty to on nie jest.
- Oczywiście, że nie jest – pokiwał jej na zgodę – ale gdyby wierzyć pijackim deklaracjom pokonkursowym chłopaków, to każdy z nas byłby zdradzany z połową swoich rywali. A jedna trzecia jeszcze z FIS-em  na dodatek– zmrużył oczy – tymczasem w rzeczywistości skoczne związki są bardzo trwałe, mała. I wierne. I stabilne – wyszukiwał na siłę kolejne wartościujące przymiotniki, chcąc udowodnić Niemce, iż nigdy w życiu nie posądziłby jej o nic, co mogłoby zaszkodzić ich relacji.
- Ejj... O naszym weselu też sporo gadali – przypomniała.
- Że tańczyłaś tango z moimi kolegami z kadry? – wzruszył ramionami – Ehh, Lenka. Ty lubisz tańczyć, ja lubię patrzeć jak tańczysz... A nikogo więcej to nie powinno obchodzić.
- Nie tańczyłam z wszystkimi twoimi kolegami – wyszeptała tonem, który zdaniem tego złego czegoś, co nią drygowało, był aż zanadto oczywisty.
- Na przykład nie tańczyłaś z Koflerem. I dobrze, bo nie chciałbym mieć żony z amputowanymi palcami – zażartował, po czym zawiesił spojrzenie w jakimś martwym punkcie, gdzieś pomiędzy lampą, a krzesłem. Bo, bardzo tajemniczym trafem jej tym razem wcale nie było do śmiechu. Ani odrobinkę.
- Serio wzięłam ślub z debilem?
Niema przestrzeń. Pytanie, które padło zupełnie niespodziewanie. Choć od tak dawna siedziało w głowie. I... To raczej wcale nie w jednej.
- Lena...
- Mógłbyś na moment spoważnieć?
- Jestem poważny – potrząsnął nią lekko – natomiast Ty wcale nie jesteś. I nie wiem na jaki temat właściwie chcesz rozmawiać – przerwał na sekundę, aby zebrać myśli – małżeństwo opiera się na kwestii zaufania, tak? Mamy dużo obowiązków i nie możemy w kółko patrzeć sobie na ręce. Zresztą wcale nie potrzebujemy tego do szczęścia. Bo to złote, Skarb – położył jej na kolanach palec otoczony obrączką – to symbol wyboru. Absolutnie wolnego i nieprzymuszonego, a nie jakieś pieprzone kajdanki od siedmiu boleści. Tymczasem po tym co właśnie sugerujesz, czuję się, jakbym regularnie odstawiał Ci sceny zazdrości. W dodatku o moją drużynę. Boże, przecież to jest niedorzeczne.
Doprawdy piękny monolog. Ale co z tego, skoro zapamiętała z niego tylko końcówkę. Tą niedorzeczność.  Bardzo wyraźnie rozrysowaną. I w przeciwieństwie do całej reszty wypowiedzi Tyrolczyka – najzupełniej prawdziwą.            
- Przyszło Ci kiedyś na myśl zapytanie czy miałbyś powód do tego typu scen?
- Nie...
- A powinno Greg. Już dawno powinno. Już wtedy, gdy zaczęliśmy się spotykać.  
Kolejny cios na oślep. Kolejna porcja bólu wymierzona z chirurgiczną precyzją. Dziesięć wdechów i dziesięć wydechów, wyliczonych niczym gramy cukru potrzebne do zrobienia ciasta. Bo Austriak miał już przygotowaną następną, długaśną wypowiedź. O tym jak mocno ją kocha. O tym, że wszystko się ułoży, że muszą zdecydowanie poświęcać sobie więcej uwagi... Owszem, miał - a jednak zamilkł. Po prostu nie umiał już ocenić. Czy ona z niego drwiła i za kilka minut miała płomiennie się roześmiać, zachwycona łatwością z jaką udało jej się go wrobić w ów niezbyt przyjemny żarcik? A może faktycznie przeszkadzały jej krążące po skocznych imprezach idiotyczne pogłoski na jej temat? Plus jeszcze był wątek alkoholu. I chyba pierwszy raz w życiu chciał, żeby była zwyczajnie wstawiona. Nawet jak ta przysłowiowa świnia.
Ale jej głos brzmiał wyjątkowo spokojnie. Mina się nie zmieniała, natomiast głowa powolnie kiwała. Raz w lewą, a raz w prawą stronę.
- Do czego pijesz? – licząc, że to tylko gra, postanowił ją podjąć – do tamtego tango czy ostatnich rewelacji?    
Do wszystkiego o czym słyszałeś. I do tego o czym nie słyszałeś gdyż nikt o tym nie słyszał.   
- Ogólnie – mruknęła – ale zacząć możemy od tanga.
Od początku. A raczej od końca.
- Yyy, czy... Między wami kiedyś coś było?
- Kiedyś to ze sobą chodziliśmy Gregor. A być? W pewnym sensie ciągle coś jest.
- Przepraszam... W sensie?

Jeden. Dwa. Trzy.


- W tym sensie.

Prawda to wrzaski, których nie słychać. Zgrzytające zęby, trące jedne o drugie. I życie – tak zwyczajnie trwające. Nie dające nawet marnej szansy, aby się na nie uodpornić. Lub chociażby – w wersji dla kompletnych minimalistów - przystosować.
~~***~~


Złudzenie umarło. Nagłą i naturalną śmiercią. I kolejne słowa tylko to potwierdziły, tylko ugruntowały nowy obraz rzeczywistości. Inny. Jasne, że inny. Ale co gorsza nieprzyjazny i beznadziejny... Gdyż to wszystko dało się zdefiniować tylko jednym stwierdzeniem - Świat runął. Świat najważniejszy, celowo pisany z dużej litery. A Lenka najzwyczajniej zniknęła. Nie bacząc na procenty we krwi, ani na cholerne zmęczenie. Nie bacząc na listę tego co zrobiła. Im obojgu. Jemu i sobie przecież też. Chyba.
Niby obiecała pojechać do rodzeństwa i chciała już wyjść. Choć to była zapewne tylko następna z długaśnej serii, pieprzona wymówka. Tudzież sprytnie ustawiona rozgrywka na czas.


Zresztą zupełnie zrozumiała. Chłopak sam nie wiedział jak się ma zachować. Nie wiedział czego ona od niego oczekuje. Czemu akurat w tym dniu i o tej godzinie zebrało jej się na chore wyznania. W końcu wyszła za niego za mąż! Nie wahała się ani przez chwilkę, gdy mówiła tak. I nikt na nią nie naciskał, nie zmuszał do przyspieszania decyzji.
Na dodatek przemijanie nie odgrywało tu żadnej większej roli. Bo przecież to było... Zaledwie pół roku temu.
Wytłumaczenie mogło istnieć tylko jedno. Jedno i podłe.  Ona nigdy go nie kochała, nawet przez jeden tydzień. Ani przez jeden weekend, ani przez marne popołudnie. Choć jeśli wierzyć temu co twierdziła, kiedyś z całego serca chciała pokochać. Wręcz na siłę. Walcząc z własną osobowością, która była dla niej zawsze tak niewyobrażalnie ważna.
I to poniekąd odrobinkę ją tłumaczyło. Ale cóż z tego? I tak nie mogło stanowić wystarczająco skutecznego balsamu na serce.


Pragnąc po ślubie współistnieć z Lenką - nawet z tą w jego mniemaniu perfekcyjną - starał się zawsze wszystko planować. Być wiecznie gotowym na jej napady marudzenia, zamknięcie w sobie i nagłe wybuchy wymuszonej euforii. Z tym, iż tamten wieczór nie mógł być jak każdy inny. I nie obejmował go nawet tak wszechobecny termin, jakim było słówko zawsze.
Odkąd się z nią związał potrafił tylko czekać, cierpliwie stać w miejscu i liczyć jak ten frajer, że jest dla niej kimś istotnym. Bo to ‘istotnym’ właściwie by wystarczyło. Nie musiał być najważniejszy, nie musiał być miłością jej życia. Wystarczyła mu ta ułuda, którą serio mu podarowała. A potem zabrała, jakby został zbudowany z jakiegoś elastycznego tworzywa. I jakby to miało spłynąć po nim, jak po maśle...


Egoizm.


Nie umiał rozstrzygnąć, czy pojechał do niej po to aby zażądać by ostatecznie powiedziała mu co z nimi dalej. Czy raczej chciał zmusić ją do rozmowy jakiejkolwiek. Bo przecież ona była gotowa zostawić go w takim stanie. Z zawieszonym małżeństwem, plus rozpoczynającym się sezonem na głowie. I to wcale nie na jedną czy dwie noce. Tylko... może na kwartał, może na rok. A może wręcz na całe życie. W końcu nigdy nie tolerowała jasnych scenariuszy.    


Nigdy nie mówi się nigdy...


Tak czy owak, zwyczajnie wszedł sobie do jej rodzinnego domu. Przez otwarte drzwi. Wystarczył ten ułamek chwili, który z nią spędził, żeby wiedział, iż nigdy ich nie zamykała. Szkoda jej było czasu, aby włożyć klucz do zamka i wykonać nim tych kilka prostych przekręceń.
Cała Lena.
Usiadł na głupim krześle stojącym przy framudze i odliczał bliżej nieznaną liczbę sekund, która dzieliła go od hipotetycznego zejścia dziewczyny na dół. Nie miał najmniejszego zamiaru wnikać w jej prywatność. W chwilę ciszy i w jakąś dołującą, melancholijną piosenkę, której dźwięk wydobywał się powoli z łazienki, wprowadzając go w swoisty rodzaj letargu. Uśpienia, na które lekarstwem, okazał się dopiero ów nieszczęsny taboret, który pod wpływem ciężaru jego ciała, przesunął się w tył, uderzając z nieprzyjemnym zgrzytem o ścianę. Plus dźwięki z piętra, wywołane hałasem. Naciskana klamka, plus cholernie nienaturalny stukot ludzkich butów o schody.
Chyba właśnie to ostatnie na moment obudziło w nim utajoną, zwierzęcą furię. Musiał aż zacisnąć mocno palce na mosiężnym elemencie zdobienia komody. I szybko zamknąć oczy. Bo bał się, że za to wszystko zwyczajnie zrobi brunetce krzywdę.
-  Jak mogłaś Lena – rzucił z goryczą, praktycznie na nią nie patrząc. Nawet nie zastanowił się, czy ktoś czasem ich nie słucha. Zabawa się skończyła.
- Mogłam – odparła jakby zamurowana. Mając widać w głowie jakąś siarczystą wiązankę przekleństw, która jednak nie mogła jej przejść przez usta.
Wyglądała żałośnie. Już nie - piękne i żałośnie, tak jak wcześniej. Tylko po prostu żałośnie. Niczym jakaś bezdomna z ulicy, powodująca, iż kompletnie zapomniał, że parę sekund wcześniej pewna część jego osoby pragnęła ją uderzyć.
Nie chciał tak jej pokochać. Nie sądził, że w ogóle taka niezdrowa miłość jest możliwa w realnym świecie. I to jeszcze w przypadku człowieka, dosłownie zawsze mającego wszystko pod kontrolą. Ale jednak. Uzależniła go od siebie w sposób absolutny. Taki, który nie toleruje sprzeciwu. I żąda spełnienia każdej prośby. Bo gdyby zażądała od niego podpisania jakiś papierków rozwodowych, to by je podpisał. A potem słuchał na prawo i na lewo, jak dał się okpić jak dziecko. I jeszcze co? Oglądał ich może na skoczni za rączkę?
Lecz... Gdyby postąpiła odwrotnie, gdyby chciała to jakoś poukładać, pozamykać... Jasne, idealnie jak dawniej już być nie mogło. Ale poczekałby na nią, powalczył aby jakoś wygumować z pamięci potęgę jej bezdusznych słów.
- Uczucia to tylko kamuflaż – dziewczyna postanowiła widać zakończyć dyskusję – los nam je daje, żeby nas ogłupić. I niestety każdego spotka w życiu moment, w którym się o tym dowie.
- Ale Ty... Przecież Ty potrafisz czuć Lenka...
Zbliżył się do niej, delikatnie obejmując ją w pasie. Ciałem dziewczyny wstrząsnął dziwny skurcz, już kolejny w ostatnim czasie. Choć całkiem niedawno deklarowała coś zupełnie odwrotnego, nie życzyła sobie tego przytulania.
- Puść mnie – wykrzyczała.
- Lenuś... Ja chcę tylko zrozumieć, chcę przestać się straszyć, że zacznę Cię nienawidzić.
- Puść – ich rozmowa przerodziła się w zupełnie zbędną i wyniszczającą szarpaninę. W której na szczęście albo i niestety, żadne nie chciało odpuścić. A w końcu zrobił to Austriak. Ktoś kurwa musiał być rozsądny.  
Rozluźnił uścisk i znów wycofał się do linii salonowych drzwi. Z każdą sekundą mówiąc sobie, że jeszcze jedna i stąd wyjdzie. Przestanie na nią patrzeć z tą pieprzoną czułością, na którą wcale nie zasługiwała.
- Kochanie...?
Nagle jej twarz zrobiła się jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Gałki oczne zbliżyły się do siebie, jakby drżąc, a dłonie kurczowo oparły się o stół.                                  
- Lena, połóż się...
- To tylko migrena debilu – wysapała ciężko. A potem nie powiedziała już nic.


Wmawiała sobie, że nad wszystkim panuje. Że mimo okoliczności jest wyjątkowa, silna i jedyna w swoim rodzaju.
Że pije dosłownie litry alkoholu, ale to jej nie szkodzi, bo w każdej chwili potrafi przestać, gdy tylko tak sobie wyduma.
Że ukochane proszki antydepresyjne to niewinna, dość tania metoda na poprawę humoru.
Że nieprzespane nocki czy spacerowanie na mrozie w letnich ciuchach rozejdzie się po kościach, nie wpływając na jej organizm chociażby w najmniejszym stopniu  
Że kolejny faceci, których zdobywa, pomagają jej zachować drogocenną równowagę. Bo co? Gdy nie da się pojąć kogo właściwie z kim się zdradza, to najlepiej pozdradzać jednego i drugiego, nieprawdaż?


Gówno prawda. Bo tak na serio nie była wcale heroską, która wypadła z jakiejś antycznej mitologii, alby opowiedzieć ludziom swoją obrzydliwą, łzawą historyjkę. Utajnionych nieszczęśliwców, nękanych syndromami przeszłości były miliony. I na przestrzeni wieków poświęcono im już tysiące, mniej lub bardziej fachowych podręczników do psychiatrii. Opowiadających o absolutnej niemocy. Duchowej i czysto fizycznej. O nałogach, obsesji na punkcie normalnych zjawisk, sennych wrzaskach, majaczeniu... Jednym słowem o autodestrukcji. Stanie ubezwłasnowolniającym, zagrażającym życiu. Łączącym się z potrzebą stałego wsparcia i fachowej pomocy.      
A Lena nie życzyła sobie litości. Od nikogo.


Po słowach na temat migreny obraz przed jej oczami zupełnie się zatarł. Nerwy, zmęczenie, gorączka i opróżniona butelka sprawiły, iż nie widziała już Gregora czy mebli z rodzinnego domu. Mózg - bynajmniej nie po raz pierwszy - zabrał jej zdolność orientacji w przestrzeni.     W zamian obdarowując ją jakimś cholernym przywidzeniem. Totalnie zdegenerowanym, tudzież niedorzecznym. Bo zdawało jej się, że tej okrutny ogień, którego tak strasznie się bała, wydostał się z nieopatrznie rozpalonego przez Andiego kominka. I przybrał twarze wszystkich ludzi, których znała i skrzywdziła. Oplatając ją w pasie tak, jak jeszcze przed chwilą ręce szatyna. Tylko, że stokroć mocnej. I brutalnie.


W rzeczywistości oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Iskierki nadal wesoło tańcowały wokół kamiennych płytek, wydając przyjemny, delikatny dźwięk. A chłopak westchnął, po czym odwrócił się w stronę kuchni, aby zrobić żonie herbatę. Jak zawsze wtedy gdy działo się z nią coś absurdalnego.
Zatrzymał się dopiero gdy usłyszał huk. I przekrzywił głowę, aby ujrzeć ten parszywy obcas, który oderwał się od buta. I . Kruchą istotę, która zasłabła akurat centralnie obok nieszczęsnego, szarego urządzenia. Lecąc do tyłu. Tym razem dosłownie. Bardzo dosłownie.


Szok.


- Lena... – upuścił na ziemię kolorowy kubek napełniony gorącym płynem i po chwili klęczał już przy Niemce. Oparł rękę o ziemię, czując nagły przypływ ciepła bijący od podłogi. Szybko podniósł ją ku górze, odruchowo wycierając w koszulkę ciecz, którą mechanicznie uznał za przyrządzony wcześniej napój. I zobaczył czerwoną smugę. Długaśną
- Skarbie nie zamykaj oczu, w porządku? Dzwonię po karetkę, poczekaj jeszcze momencik.
- Idź stąd – wymruczała ledwie słyszalnym tonem – i...
- Nie mów nic. Nie ruszaj się już.
- Niech ktoś się kurwa zajmie tym dzieckiem, Gregor.
- Lena, jakim znowu...
- Idź już! Myślisz, że ktokolwiek uwierzy, że jestem psychopatką, która sama wpierdoliła się w ten kant? Idź. Ja sobie poradzę.
Nawet dogasające zdanie musiało być kłamstwem.


Smutne.
W bajkach pisali, że w ostatniej chwili życia widzi się tęczę. I, że wszystko eksploduje milionami zmieszanych, pięknych barw. Z tym, iż niestety - ona zanotowała jedynie ciemność. A potem ślepe namacanie klamki od wrót granicy naszego świata.


To było ciekawe doświadczenie. Za owymi wrotami czaiła się nicość. Albo nowe, naprawione wszystko.
Z tym, że niestety nie mogła już z nikim podzielić się tym, która wersja jest prawdziwa.
~~***~~


Bo po każdej wojnie nastaje pokój.
Każda wyleczona choroba kończy się powrotem do zdrowia.
Każda noc musi wreszcie przerodzić się w dzień.


Ale to jest już zupełnie inna opowieść. O zupełnie innych ludziach, choć z nazwisk zupełnie tych samych. O dojrzewaniu do prawdy i odpowiedzialności. O zwątpieniach, goryczy i atakach pretensji. I o tym, iż człowiek nie umiera z chwilą gdy włoży się go do drewnianej skrzynki. Zbyt wiele można jeszcze zrobić, czerpiąc siłę właściwie tylko i wyłącznie z pamięci o nim.
I chyba to na tym jest oparta cała potęga nadziei.


Jedno jest pewne. Jeżeli gdzieś ciągle była i miała możliwość patrzenia w dół, to zwyczajnie musiała się uśmiechnąć. Już nie fałszywie. Choć na pewno przez łzy.


Mnóstwo łez...
_______________________________________
 
Kussamo zawsze to samo.


No i wiecie, to opowiadanie napisało się właściwie samo. Ja planuję sobie w jego temacie napisać dość obszerne usprawiedliwienie, ale to pod epilogiem.  Oczywiście, że to miał być kryminał, a wątek z którego miał wynikać... No cóż, zupełnie się nie zaczął. Poszłam w obyczajówkę, którą kiedyś wymyśliłam i trochę zmiksowałam z początkiem. Hah, przy okazji czytając sobie o skrajnej depresji i urazach mózgu. Jeśli się kiedyś na studia dostanę to się przyda^^  
I czuję mocną potrzebę przeproszenia Gregora za to w co go tu wpakowałam ;p Kiedyś tam po maturze mu to wynagrodzę.  No, bo pierwsi po maturze to ewidentnie, jeśli jeszcze będę chcieć pisać będą Niemcy...
To całuję wszystkie, dziękuję za obecność Skarby i życzę, czego jeszcze tu nie robiłam, cudownego sezonu. A z tym chorym światkiem żegnamy się epilogiem Gdzieś tuż przed świętami.