‘Gapisz się na dno swojego kieliszka
Mając nadzieję, że marzenie spełni się pewnego dnia
Ale marzenia spełniają się powoli i trwają tak krótko
Widzisz ją, gdy tylko zamykasz oczy
Może pewnego dnia zrozumiesz dlaczego
Wszystko czego dotykasz umiera’
Mając nadzieję, że marzenie spełni się pewnego dnia
Ale marzenia spełniają się powoli i trwają tak krótko
Widzisz ją, gdy tylko zamykasz oczy
Może pewnego dnia zrozumiesz dlaczego
Wszystko czego dotykasz umiera’
jakiś czas później:
Budzę się.
Otwieram opuchnięte oczy i tak bardzo chcę znowu zasnąć. Chcę spać bez końca. Spać, ale nie śnić. Totalnie wyłączony. Owinięty grubym, beżowym kocem, w który opatuliłem się niczym sfrustrowana nastolatka, obrażona na cały świat. I oparty o poduszkę. Puchową. Intensywnie pachnącą proszkiem do prania. Masującą mi kark.
Przypadkowo wykazującą dobrą wolę.
Wzdycham.
A potem odpływam po raz kolejny.
Przed oczami pojawia się tysiące znajomych obrazów. Odruchowo czekam aż przerodzą się w młynek. Aż zmielą wszelkie możliwe wizje, tworząc z nich mosiężne, ciemne bryłki. Zbudowane z rzeczy znajomych, bliskich, wręcz zaufanych, a jednak niemożliwych do zidentyfikowania...
Gadam jak psychopata. Albo jak jakaś plotkara, nie mająca żadnego celu wykraczającego poza banał.
I w sumie to prawda.
Porównuję siebie do siebie. Bez logiki. Owszem, robię to co robię, ale bardziej myśląc w tym o Tobie, niż o jakiejś przyszłości.
Zaraz... Tobie? Nie pojmuję nawet co nazywam Tobą. Może coś w istocie będącego mną samym? Może gorycz, może wyrzuty sumienia? A może już tylko uzależnienie? Jakieś wspomnienie pęczka włosów, błysku zamglonej źrenicy, płytkiego oddechu nasączonego miętą.
W każdym razie rzeczywista Ty wyleciałaś mi z głowy.
W zamian darowując jakąś gorzką, a jednocześnie paskudnie słodką kulkę, zatykającą gardło...
...Czyli kolejną fazę snu.
Jeszcze bardziej pogmatwaną niż ta od patologicznych rozważań. Powodującą, iż wszystko staje się realne. Bardziej przejrzyste niż światło dnia. I głębsze.
Uwaga. Ja i głębia. Warto posłuchać, bo tego jeszcze nie było.
Wykrzywiam usta, jakbym zaraz miał zamiar zakrztusić się na własne życzenie. Wcale by mnie to nie zdziwiło. W końcu idiota ze mnie. Nawet nie jakiś oryginalny zły człowiek z ambitnym planem zniszczenia wszystkiego dookoła. Tylko zwykły, szary, poplątany egoista.
I idiota. Powtórzmy to raz jeszcze, żeby nie zostały żadne wątpliwości.
Z całą pewnością chciałbym zwyzywać od najgorszych cały świat. Ale nawet przekleństw nie pamiętam.
Wścieka mnie natomiast przeraźliwe ciepło, roztaczające się dookoła. Tuż przy posadzce i wysoko nad moim czołem. Wszędzie. Czuję, że powietrze jest suche, jakby brakowało w nim tlenu. Jakby kapryśnie zamierzało przejść ze stanu gazowego w ciekły.
Stoję boso w jakimś ogromnym pomieszczeniu pozbawionym okien. I rozglądam się. I Cię widzę. Masz mokrą koszulkę. Cholera wie czyją, bo przecież tyle ich już mierzyłaś. W tej kwestii wątpliwości nie mam. Oboje ich nie mamy, bo jakby nie było - jesteśmy siebie warci. Chyba to kojarzysz, gdyż nerwowo spuszczasz wzrok, bawiąc się jednocześnie czubkiem szpilki. Złamanej. Dokładnie tak jak wtedy.
Może zwyczajnie nie zdążyłaś jej ściągnąć?
Teraz serio już bredzę.
A Ty ruszasz rękami, prosząc abym do Ciebie podszedł. Z tym, że coś się nie zgadza. Podświadomie pojmuję, iż wcale nie jesteś dziś Lenką, tylko głupią, senną marą, chcącą mnie wykiwać po raz kolejny. Znam to już na wylot. Więc się nie przejmuję. Udaję filozofa i kontempluję przestrzeń.
Zdecydowanie za dużo tu półek. Szafek, stolików, kredensów i komódek. Przeraźliwie białych, choć paskudnie zakurzonych. A w każdej tabletki. Proszki, syropki i inne bliżej niezidentyfikowane lekarstwa. Niepodpisane. Identyczne.
Z tym małym zastrzeżeniem, że każde leczy jakąś jedną, konkretną chorobę. Trzeba tylko umieć je odnaleźć. Często miotając się na oślep.
Więc się miotasz. Krzyczysz na loczki, które wpadają Ci do oczu. Cała drżysz, choć tak bardzo starasz się, żeby nie wyszło to na jaw. Rzucasz opakowaniami o ziemię. Napychasz sobie usta kolejnymi specyfikami. Walczysz. Wciąż wierzysz w wartości, które w zasadzie umarły. Opadasz zmęczona na krzesło, gdy każdy z zażytych środków, szkodzi zamiast pomagać.
Ale nie ma siły, która zabije w Tobie resztki małej dziewczynki. Słodkiej frajerki, ufającej, iż uda jej się oszukać nieomylne przeznaczenie. I odnajdzie to czego szuka.
Podsumowując starasz się, a ja sterczę jak kołek. Powiedziałbym, że jak drzewo, ale przecież drzewa, choć nieruchome robią wiele dobrego. Dają ludziom cień, bezpieczeństwo, schronienie... Lepszego przeciwieństwa własnej osoby nie mogłem już wymyśleć, co?
Nie mogłem, ewidentnie. Biję sobie brawo, śmiejąc się, niczym do lustra, którego nigdzie nie ma. A potem wpycham dłonie do kieszeni. I robi się tak strasznie niewygodnie. Coś mnie ściska. Czuję się coraz mniejszy i mniejszy. Mniej mierzę, mniej słyszę, mniej dotykam... Tylko ważę z każdą sekundą więcej.
Mówisz coś Lenka. Mówisz, ale zagłusza Cię zegarek. Bo jest już czwarta nad ranem. A ja tak nienawidzę tych wszystkich, niejednoznacznych wizji, że wolę leżeć z otwartymi oczami, niż się nad nimi zastanawiać. Boję się tego, iż czasem są za mądre, a jednocześnie kompletnie popierdolone.
Boję się iż przeczę własnym poglądom. I przede wszystkim... Boję iż nie starczy mi życia, żeby ogarnąć ten burdel...
...Właśnie... To może opowiem Ci co tam słychać w burdelu. Czyli u mnie. I u świata, choć ten wydaje się już dużo czystszy.
Więc... Nie wiem od czego zacząć. Mogę stwierdzić, że twoja ukochana drużyna obroniła złoto olimpijskie, że na skoczni nadal jest tak głośno jak dawniej, że śnieg właściwie pruszy w Alpach już tylko od święta... A potem muszę zrobić przerwę. Bo tak trudno mi przejść do ważniejszych rzeczy. W sumie, aby je odwlec byłbym w stanie nawijać o oponach zimowych. I o cenie soku malinowego w sklepie. Ale Ty nie masz czasu na takie bzdety.
Więc zasugeruję się snami. Tym, o co pytasz we snach.
Nasza biedna mała.
To znaczy już wcale nie taka mała jak wtedy. I raczej nie nasza, bo zrobienie z kogoś inwalidy nie równa się bynajmniej z przyznaniem człowiekowi prawa własności do tej osoby...
Czyli... Czyli zostałoby tylko to biedna, czemu niestety nie da się zaprzeczyć. Nie da, choć bardzo chciałbym Ci powiedzieć, coś zupełnie odwrotnego. Wmówić, że medycyna potrafi czynić cuda. I że ona biega, skacze, tańczy... Albo przynajmniej chodzi. Próbuje chodzić. Cokolwiek.
A tu nic z tego. Cholerne piętno przeszłości, które Cię zabiło, nie odpuści. Nawet w tak delikatnej kwestii jakim jest dziecko.
Więc ona nadal po prostu sobie siedzi. Jak to stwierdziłaś - jak lalka. Smutna, przyczajona i chowająca się przed całym światem. Przestraszona i jakby czemuś winna. To jest straszne, w jak ogromnym stopniu ofiary, potrafią czuć się winne. Nawet taka krucha istotka. Nikt się nią nie opiekował, a ona musiała sobie jakoś wytłumaczyć to całe cierpienie. Wymyślając, że widać nie była wystarczająco dobra. Ostrożna, uważna, pożyteczna. Że nie zasłużyła na rodzinę, dom i wszystko co powinno być nieodbieralnym prawem każdego dorastającego człowieka.
Nie da się tak naprawdę zmierzyć ogromu krzywdy, jaka ją wtedy spotkała. Ją i Ciebie, Lenka.
Bo gdy teraz o tym myślę... Wbijałem sobie usilnie do łba, iż została tam bez pomocy, bo ja Cię kochałem. Jak szalony. I chciałem, żebyś była bezpieczna. Żebyś żyła bez przeklętego lęku nad głową. Co było niemożliwe. Ale bynajmniej nie przeszkodziło mi w przekonywaniu się, iż zdemolowałaś mi życie. Bo to Ty sprowokowałaś to wszystko. Ty się wyłączyłaś. Ty chciałaś uciekać. Ty tu dowodziłaś. Ty i tylko Ty podjęłaś szereg błędnych decyzji...
Boże, serio? Niedoświadczona, zszokowana dziewczyna, której życie przywaliło z pięści, bynajmniej nie po raz pierwszy, miała myśleć logicznie? Miała ponosić odpowiedzialność, gdy sama jeszcze potrzebowała, aby kto inny odpowiadał za nią?
Tak...Prawda jest taka, że dało się pchnąć Cię wtedy w każdą możliwą stronę. Na dno, albo gdzieś do góry. A ja mogłem zdecydować się na każdą opcję.
Mogłem wejść w to z Tobą. Z zaciśniętymi zębami i zawstydzoną twarzą, ale podniesionym wysoko czołem. Bo przecież przez gorsze rzeczy da się przebrnąć. Opierając się wyłącznie na tym, że ktoś przy Tobie jest, trzyma Cię za rękę, niezależnie jak gorliwie będziesz próbować skoczyć w przepaść.
I mogłem postąpić jak prawdziwy, romantyczny, żałosny desperat. Wezwać karetkę i wziąć całe bagno na siebie. Nikt w sumie nie dałby rady dowieść kto tak naprawdę prowadził ten samochód, co nie? Nikt nie miałby czasu zająć się takim szczególikiem. Tak samo jak nikt nie uratowałby mojej kariery. Przyszłości, skoków i zaufania ludzi, którzy pokładali we mnie nadzieję.
Boli. Ale to ostatnie zdanie Lenuś, niestety mówi bardzo wiele...
Jakby nie patrzeć oboje byliśmy kompletnie niepoważni. I głupiutcy. A od tego rodzaju głupoty jest już widocznie cholernie krótka droga do skostnienia duszy.
Bo patrz. Chcieliśmy nauczyć się odkochiwać, a chyba nie pojęliśmy jeszcze do końca co znaczy kochać. Trenowaliśmy powstrzymywanie łez, podczas gdy nie daliśmy im nawet szans, na narodzenie się gdzieś w głębi oczu. Marzyliśmy aby to sobie wszystko wybaczyć. Zapominając, iż wybaczenie musi iść w parze z przyznaniem się do winy. I poniesieniem konsekwencji. Z własnej woli. Świadomie, nie z przymusu.
Zaczęliśmy od końca. Końca, po którym nic nowego nie mogło się już narodzić.
A szczęście to ciągle początki. Wzloty. Wzloty i upadki...
Chyba ktoś tu się zrobił pretensjonalny.
Wrócę do małej, bo roztrząsanie naszej relacji, nikomu w niczym już nie pomoże.
Czasem się uśmiecha, wiesz Skarbie? Ostatnio coraz częściej. Mimo tego wszechobecnego smutku. Zresztą ciężko by jej było zachować wiecznie kamienną minę, gdy ma przy sobie, przez większość czasu, całą rzeszę skoczków narciarskich. A w szczególności twojego brata i to jego stado, które musi robić dokładnie to co on, w każdej możliwej chwili.
Przyjemnie tak sobie stanąć i na nich popatrzeć. I przekonać się, że istnieją jeszcze dobrzy ludzie. Ludzie, którzy robią coś bezinteresownie. Bez jakiś ukrytych intryg, interesów, komplikacji. Zwyczajnie.
Do docenienia prostoty, też niestety trzeba dojrzeć.
Można powiedzieć, że jakby zyskała nową rodzinę, bo zdajesz sobie sprawę, że ci wariaci niczego nie robią połowicznie. Gdy już się zaangażują, nawet w kompletny banał to całym sercem. Choć oczywiście nawet oni nie wiedzą skąd to biedactwo się wzięło. Andi tak chciał. Uparł się, że prawda nie może wyjść na jaw, że nie pozwoli światu, aby myślał o Tobie jeszcze gorzej. Szokujące, ale to był właściwie jego pierwszy odruch, kiedy wszystko zrozumiał. Dopiero potem popatrzył się na twoje zdjęcie i widać było, że zamiast łez ma totalną pustkę w oczach. Jakby pragnął przestać Cię kochać. Ale tak się nie da Lena. Bo on Cię kochał i kocha, jak cholera. Nie trudno to dostrzec.
Ciebie, a nie ideał, który sobie wymyślił. Bo o ideale dało się zapomnieć. I wypieprzyć go z serca. A Ty? Ty jesteś jak to serce. Możesz nie domagać. Możesz się popsuć, dostać jakiegoś zawału. Można Cię nawet przekląć. Skrzywdzić, życzyć Ci tego co najgorsze, choć ten ostatni punkt tyczy się raczej mnie, a nie twojego brata.
Ale zapomnieć o Tobie się nie da. I nigdy nie będzie się dało.
Zresztą spójrz na takiego Gregora. On kocha Cię wspominać, przy ludziach. Wszyscy domyślają się, że nie byłaś mu wierna, a on nigdy nie powiedział o Tobie złego słowa. Chyba nawet nigdy na mnie krzywo nie popatrzył, co w sumie może już wydawać się chore.
Ale to jest właśnie ta siła uzależnienia. Siła, której potęgę zrozumie się dopiero, gdy zaobserwuje się ją na przykładzie osoby trzeciej.
Bo Ty nie byłaś dla niego metodą zwalczania pustki. Ani nowym hobby sportowca, którego genialna kariera, zaczęła się krok po kroku sypać.
On zwyczajnie oszalał tak mocno, że dostrzegł tą prawdziwą Ciebie. Tą szczęśliwą, nierozsądną królewnę. I liczył, że się z nią zwiąże. Że będzie z kobietą, dla której opłaca się przecierpieć jej cholernie liczne krwawe maski. I przede wszystkim, że pewnego dnia ta kobieta poczuje się u jego boku naprawdę szczęśliwa.
Szkoda, iż to się nie udało, wiesz?
Albo w ogóle szkoda, iż nie wpadliście na siebie te parę lat wcześniej. Wtedy, gdy zachciało się nam próbować dorosłości.
Człowiek nigdy nie przestanie się zastanawiać co by było gdyby...
I może to przez to ciągle mam nadzieję. Jakąś.
I to właśnie owa nadzieja powoduje, że nie noszę twoich portretów w portfelu. Nie mam prawie żadnych materialnych pamiątek. Nie odwiedzam zbyt często wszystkich naszych miejsc. Ani cmentarza.
Choć oczywiście, był taki moment, w którym lubiłem na nim przesiadywać. Lubiłem zastanawiać się nad tą całą beznadzieją. Bo tyle przeszłaś. Tyle wytrzymałaś. Tyle na siebie wzięłaś. I planowałaś jeszcze wziąć. A patrząc na wszystko dosłownie... Umarłaś przez przypadek. Nie postanowiłaś się zabić. Nikt inny nie wymarzył sobie twojego zniknięcia.
Chociaż... Zrzucić winy na los też nie można.
Ja z pewnością nie mogę.
Lenka, Lenka... Ty wariatko.
Gdy byłaś jeszcze sobą to próbowałaś śmiać się z cmentarzy. Widzieć coś więcej poza tym kultem bólu i goryczy. Poza czernią, która wzbudzała w Tobie zawsze wstręt.
Różowa trumna. Albo rozsypanie na odludziu. Pamiętam, choć to wtedy wydawało się niedorzeczne. Niszczyło klimat, wyglądało na dziwną, bezużyteczną refleksję.
Z tym, że okazało się cholernie prawdziwe. Nikt nie myślał o zapewnieniu Ci poczucia wolności. O radości przebijającej rozpacz.
Zostały brudne, nudne barwy. Barwy deszczu.
I błysk. Światełka, których żółty płomień wypływał z każdego ze zniczy. Małych i dużych, porozkładanych po wszystkich kątach. Bo nagle przypomniało sobie o Tobie tyle osób.
Więc je zapalili. Po czym odeszli, pozostawiając mnie z pragnieniem, aby wszystkie pogasić. Gołymi rękami, choć bardziej logiczne byłoby zwyczajne dmuchnięcie. Albo poczekanie, aż wiatr i ulewa zrobią swoje.
Ogień to z pewnościa to czego bałaś się najbardziej. Potrafiłaś po ciemku zacząć chodzić po mieszkaniu i gadać jak obłąkana, że nie chcesz go mieć przy sobie. A ja zakrywałem twarz poduszką, żeby się od tego odgrodzić, co? A potem mi się zachciało niszczyć biedne świeczki.
Osły są mądrzejsze.
Gdyż taki blask nie mógł Ci już zaszkodzić. W końcu został zamknięty. W szklanych, kolorowych barykadach, przepuszczających jedynie delikatną falę jasności. I kojące ciepło.
A Ty nigdy nie chciałaś pozbawić się ciepła, dziewczyno. Bo nie byłaś żadną szmatą, rzeczą, ścierką, czy cokolwiek jeszcze oboje wymyśliliśmy. Byłaś człowiekiem, wiesz? Tak przeraźliwie i stuprocentowo ludzkim, że sama nie potrafiłaś aż tego zobaczyć. I zdecydowanie nie istniała dla Ciebie gorsza kara, niż wmawianie wszystkim, że jesteś nikim. Że jesteś z kamienia.
Nie chciałem tego widzieć? Czy potrzebowałem tylu lat, na wykucie banalnej litanii oczywistości?
Na to pytanie ciągle nie mam pewnej odpowiedzi. I raczej już jej nie dostanę.
Chyba... Chyba, iż to wcale nie jest koniec. W sumie wyleciałaś, którejś nocy z tekstem ‘pewnego dnia wybiję Ci zęby’. A Ty musisz dojść do wszystkiego co sobie zaplanowałaś. Choćby po trupach. I choćby kosztem własnego życia...
Więc załóżmy, że coś tam jeszcze jest. Gdzieś. I, że to coś jest dla każdego.
Nawet, gdy sobie na to kompletnie nie zasłużył.
Tak jak Ty nie zasłużyłaś na całą, naszą historię.
~~***~~
‘Gapisz się uparcie w sufit w ciemnościach
A w twoim sercu to samo uczucie pustki
Bo miłość przychodzi powoli, ale odchodzi tak szybko
Cóż znów ją widzisz gdy zasypiasz
Ale nigdy nie możesz jej zatrzymać
Bo kochałeś ją zbyt mocno, bo bez reszty oddałeś się miłości’
A w twoim sercu to samo uczucie pustki
Bo miłość przychodzi powoli, ale odchodzi tak szybko
Cóż znów ją widzisz gdy zasypiasz
Ale nigdy nie możesz jej zatrzymać
Bo kochałeś ją zbyt mocno, bo bez reszty oddałeś się miłości’
Mijają lata siostra. Mijają święta, ważne zawody i przełomowe chwile. Smutek miesza się z radością, wspomnienia z nowymi przeżyciami. A Ty odeszłaś. Po to, aby dało się odczuwać twoją bliskość. Silną, wyrazistą i doskonalszą.
Bo kiedy wszystko zrozumiałem, byłem wściekły jak cholera. Próbowałem to wyprzeć. Zacierać ślady. Zrzucić całą odpowiedzialność na ludzi, których nie kochałem, których nie ustanowiłem częścią własnego życia. Ale w pewnym momencie nastąpił przełom. Zbyt wiele faktów się zgadzało. Każdy mówił to samo. Człowiek, symbole, przedmioty.
I poczułem się parszywie oszukany. Jak dziecko, któremu rodzice wmawiali, że pajac z supermarketu jest świętym Mikołajem, a ono przypadkowo znalazło wyśniony prezent na dnie szafy. Tak uparcie Cię broniłem. A wyszło na to, iż świat miał parszywą rację.
Mój aniołek. Mały, pyzaty, uśmiechnięty aniołek, spalający tosty, spadający z płotów, negujący wyniki zawodów... Przejechał dziecko samochodem. I zostawił je na jezdni, w sumie na prawie pewną śmierć. Udawał, że nic się nie stało, próbował sobie żyć jak dawniej. Zamienił miłość w coś czego wolę nie określać. Omamił Bogu ducha winnego chłopaka. Przysiągł mu wierność, tylko po to, aby tak naprawdę przysiąc niewierność komuś innemu. Plus temu w co głęboko wierzył. A potem... Potem spędzał noce z byle facetami. W ilościach tych ‘byle facetów', które zwyczajnie zatrważają. I pił na umór, niczym zawodowy alkoholik. Czego nie widziałem. Choć rozgrywało się to na moich oczach.
Zaufanie jest ślepe. Równie mocno jak uczucie.
Traciłem Cię kilka razy Lenka.
Pierwszy, gdy wpadłaś wówczas do domu. Zaryczana, sina i nie będąca sobą. Zgubiłaś gdzieś mojego cudownego głuptasa. Zamknęłaś się w pokoju, nie wychodząc z niego przez tydzień. A potem grałaś. Ale ciągle byłaś. Już nie dla siebie, ale wziąż dla mnie. Troszczyłaś się o Tamarę, o porządek, o mój związek. Chciałaś aby codzienności toczyła się normalnie. Mimo, że miałaś w duszy istne piekło.
Drugi. Listopadowy wieczór, sygnał karetki i niemogące nic pomóc przykro mi.
Utrata dosłowna. Utrata człowieka. Utrata namacalnej obecności.
I trzeci. Najgorszy, bo równający się nagiej prawdzie. Niczym nie osłoniętej.
Będący pożegnaniem dobrowolnym. Chęcią wygumowania tych dwudziestu czterech lat, zapomnienia o całej naszej przyjaźni i więzi. Cóż... Jeżeli Ty, najstabilniejszy punkt mojej codzienności, okazałaś się jedną, ogromną stertą fałszu, to... Już nic nie mogło być realne. Żadna relacja. Żaden uśmiech, żaden serdeczny gest.
Mam ochotę sobie zrobić za to krzywdę. Ale zapragnąłem na moment Cię znienawidzić...
I wtedy właśnie pojawiłaś się ponownie. Poczułem jakbyś do mnie gadała. Wrzeszczała, że spierdoliłaś sobie życie, gdyż nie potrafiłaś powiedzieć dość. A gdy to dość wykrzyczało się samo, to ja je przejąłem. Ciągnąc całą karuzelę zła w dalszą drogę.
Wróciłaś idealnie na czas. Zabraniając mi zrobić całej listy głupot. Głupot, które ostatecznie przekreśliłyby sens. Właściwie wszystkiego.
Dałaś mi siłę. A Bogu dzięki była jeszcze młoda, chłopcy... I Jessie, która pozornie odsuwając się na bok, została przy mnie przez cały ten czas. Zaczynając wiele rzeczy od nowa. Zupełnie.
Więc teraz... Nadeszła pora żeby serio dorosnąć. Żeby zamienić łzy na rozum oraz nadzieję. Żeby wbić sobie do łba, iż najlepszą kontrolą nad drugą osobą jest czasem samo życie.
Bo za równe cztery miesiące będziemy rodzicami. A chyba nie mogę się mazać opowiadając mojemu synkowi o jego wariackiej cioci. Prawda Lenuś?
Ewidentnie nie mogę. Jeszcze to zobaczysz i się wkurzysz. Tak jak to potrafisz tylko Ty. I nikt inny.
Wiesz co? Jeżeli mam jeszcze jakiś żal to tylko jeden. Do nas obojgu. O to, iż nigdy mi nie powiedziałaś.
A ja tego z Ciebie nie wymusiłem. Wolałem uznać całe zamieszanie za jakąś, dość dziwną gierkę. Chciałaś się pobawić w Romeo i Julię, a potem to zakończyć i zająć się poważnym związkiem. Co wywołało rzeszę podejrzanych plotek, które trzeba było kilka razy przesączyć przez palce.
Sama słyszysz jak to brzmi. Smutnie, bo przecież zawsze czułem, że to nie tak. Ale potrzebowałem mojej świętej siostry, wrecz obsesyjnie. A może mogłem jeszcze Ci pomóc.
Mentalnie i dosłownie. Ponieważ... Rozwody istnieją. Owszem, nie popieram ich i nigdy nie popierałem, znasz mnie dobrze. Jednak w tym przypadku... Owszem, Gregor był dla Ciebie niezasłużenie cudowny, jakby nie patrzeć to do samego końca. Co nie zmienia faktu, iż ów związek był tylko papierkiem. Świstkiem głupoty, który stanowił twój gwóźdź do trumny. I który unieważniłby każdy debil. Bez zastanowienia.
Właściwe zrozumiałem tą całą niesprawiedliwość gdy Jess i ja staliśmy przed ołtarzem. Rozglądałem się po zgromadzonych dookoła twarzach i czułem tak paskudnie rozdwojony. Owszem, marzyłem, abyś siedziała z boku i biła brawo temu, czemu zawsze tak gorąco kibicowałaś. A jednoczenie po prostu pozwoliłem narastającemu szczęściu powolutku mnie wypełniać.
Bałem się. Nie poskromiłem jeszcze przeszłości, a zdecydowałem się na otwarcie w moim życiu kolejnej furtki. Następnego wyzwania.
Ale potem... Popatrzyłem jej w oczy i już wiedziałem, iż widzę w nich dokładnie to samo. Odbicie każdego mojego znaku zapytania. Nawet najmniejszego.
A jednocześnie absolutną pewność. I wiarę w moc własnej decyzji.
Nie powinno być kogoś kto nie doczeka takiej chwili. Kto nie będzie, wspólnie z istotą jego zdaniem najwspanialszą, walczył ze ściśniętym gardłem, plus oczywiście łzami wzruszenia, chcącymi zalać całą twarz. I nie rozpocznie ciężkiej drogi we dwoje. Drogi, nie durnego happy endu. Drogi często wiodącej na manowce. A jednak drogi, której nie chciałoby się zamienić na nic innego.
Przepraszam siostra. Bo to w dużej mierze przeze mnie, do ludzi pozbawionych tego, niedającego się określić cudu zaliczasz się Ty.
Ta nie uznająca hamulców. Nie mająca deka oleju w głowie.
Ta stworzona do kochania. Na wszystkie możliwe sposoby.
I wreszcie ta, która symbolizuje życie. Opowiada jakie jest to życie...
... A życie toczy się wiecznie.
THE END
‘Bo potrzebujesz światła tylko wtedy gdy zapada mrok
Tęsknisz za słońcem tylko wtedy kiedy śnieg za oknem
Pojmujesz, że ją kochasz, kiedy pozwolisz jej odejść
Zauważasz, że byłeś na szczycie tylko wtedy, gdy upadasz na dno
Nienawidzisz drogi tylko wtedy, kiedy tęsknisz za domem
Pojmujesz, że ją kochasz, kiedy pozwolisz jej odejść
Tęsknisz za słońcem tylko wtedy kiedy śnieg za oknem
Pojmujesz, że ją kochasz, kiedy pozwolisz jej odejść
Zauważasz, że byłeś na szczycie tylko wtedy, gdy upadasz na dno
Nienawidzisz drogi tylko wtedy, kiedy tęsknisz za domem
Pojmujesz, że ją kochasz, kiedy pozwolisz jej odejść
I pozwalasz jej odejść.’
___________________________________________________________________________________________________
Wkurzona zwycięstwem Prevca. Wszyscy chyba znają mój stosunek do niego, więc już oszczędzę trucia. Trudno, nie zawsze wygrywają Ci, których się lubi. Taki urok bycia kibicem.
Koniec. Dawno nie kończyłam żadnej historyjki, chyba ponad 1,5 roku, więc ewidentnie wyszłam z wprawy. Zresztą... Wiele razy mówiłam, że to dziwactwo wymyśliło się samo. Bo ja chciałam, czegoś logicznego, mało psychologicznego i mało filozoficznego.
A jednak no... Tak jak mój Paryż swojego czasu, bo ostatnio na wspominki bierze, będzie zawsze najukochańszy, to to było przez przypadek takie cholernie moje. Choć może tego wątku tu nie będę rozwijać;)
No więc co? Zostają mi głupoty ( właśnie <klik>), ale ich na poważnie raczej nie traktuję. Więc teraz przerwa, do matury, ograniczenie bloggera do komentowania, a potem pewnie coś nowego. I jak będę znowu się odgrażać, że będzie kryminał to proszę mnie w łeb trzasnąć, odłączyć klawiaturę i postraszyć pewnym, słoweńskim rodem^^ Bo nie umiem i tyle:P
Plus raz wytrzymać bez trupów też chcę spróbować.
No, a teraz strasznie dziękuję dziewczyny, wiecie? Za każde wejście na to nieudolnie coś. A za komentarze to wiecie, że już najbardziej, bo nic tak nie pomaga spiąć tyłka. No i Mouse dziękuję za linka do cudnie motywującej playlisty. Wspaniałe jesteście.
I oczywiście ściskam głównego motywatora. Moją Angie, która nie dałaby mi chyba tego nie skończyć. I doradzała i czytała wszystko nie po kolei, tylko tak jak ja to pisałam. I jak często żartowałam rozumiała i rozumie mój chory mózg znacznie lepiej niż ja sama. Więc tulę Skarb po raz kolejny. I wiesz, dziękuję❤ Co pewnie zrobię jeszcze nie raz.
Kocham Was, cudownego 2016 i wspaniałych przygód dla towarzystwa, które już niedługo się ze skakajcami widzi. Pozdrowicie ode mnie;p?
Buziaki❤❤❤